Przychodzi wena do…

Felieton

Przychodzi wena do…

Ale mi się nie chce?… ileż to razy sobie powtarzamy… Ja dość często, chociaż potrafię się spiąć, postawić do pionu… i do roboty. Bywa, że „moja wewnętrzna czuła przewodniczka” szepce mi: Ty już nic nie musisz… możesz – ale nie musisz… – uwielbiam ten głos, tak na marginesie. Ale będzie o tym, żeby się chciało nam wszystkim, a pisarzom w szczególności.

Każdy z nas dobrze zna ten stan, kiedy jego głowa jest uschniętą na wiór pustynią. Wyczekujemy choćby na kroplę lub powiew… cokolwiek, byle by pojawił się błysk nadziei na choćby małe natchnienie.  To część naszej  codzienności. Przyprawia nas to o białą gorączkę, szczególnie kiedy nasza praca polega w dużej mierze na tym, by być kreatywnym.

Wena twórcza czyli natchnienie, inaczej może być również: energią, objawieniem, ogniem, olśnieniem, podnietą, zapałem, porywem, transem, zrywem… jeszcze pewnie kilka określeń by się znalazło, sęk w tym, że każdy ma swoją wenę… i jak ją zwał… najważniejsze oby była. Ostatnimi czasy modne jest słowo FLOW. Doczytałam gdzieś, że węgierski psycholog M. Csíkszentmihályi przez długi czas badał to zjawisko i doszedł do bardzo interesujących wniosków. FLOW (czyli przepływ, a w rozumieniu psychologicznym stan uniesienia czy też uskrzydlenia). Według jego teorii, jest to stan między satysfakcją, a euforią. Występuje wtedy, kiedy człowiek jest pochłonięty wykonywaniem jakiejś czynności. Mamy więc do czynienia ze stanem, w którym podczas tworzenia, myślenie zostaje wyciszone, a do głosu dochodzi podświadomość. I naraz – niby była pustka, a tu proszę coś się „wykluło”, jak mi się to  udało? Wszyscy twórcy  pragną aby ten stan często im towarzyszył. Czymże więc jest cała ta wena, Flow – czyli przepływowi towarzyszy brak udziału świadomości i całkowite oddanie się aktualnemu zadaniu. Mózg izoluje umysł i ciało, powodując maksymalne skupienie na zadaniu, które aktualnie robimy. Osoby w tym stanie, tracą poczucie czasu, nie czują lęku czy niepewności… Tworzą i zatracają się w odczuwaniu przyjemności, którą daje mu dana aktywność. Dzięki przepływowi, można czuć się szczęśliwym i spełnionym.

Weźmy więc  na tapetę takich pisarzy… Oj! mają zdecydowanie trudno, no bo jeśli z pisania żyją, wena twórcza powinna ich nie opuszczać, a w momencie kiedy gdzieś nagle ulatuje, muszą się tak zmobilizować aby szybko ją odnaleźć. Ale jak, ale gdzie? Oto jest pytanie. Inspiracją może być tak naprawdę wszystko, od liścia spadającego z drzewa, zasłyszanej melodii, napotkanej osoby czy sytuacji, po kamyk znaleziony przypadkiem nad brzegiem rzeki. Bywa, że zupełnie niedorzeczne sytuacje wywołują pisarską kreatywność. I tutaj mamy całe spectrum…Bywało (a i pewnie bywa obecnie), że pisarze najsłynniejszych powieści w dość oryginalny sposób walczyli z blokadą twórczą.

Pomysły moich powieści kryminalnych znajduję, zmywając. Jest to zajęcie tak głupie, że zawsze rodzi się we mnie myśl o zabójstwie – to słowa Agaty Christie.  Bywało, że leżąca pozycja wyzwalała podobno niesłychane inspiracje twórcze u Georga Orwella, Marka Twaina i Woody Allena. A sam Truman Capote opowiadał, że jest „autorem całkowicie horyzontalnym”, musi leżeć, pić kawę i palić papierosa. W pozycji stojącej natomiast tworzyli Hemingway, Dickens i Virginia Woolf. W przypadku Hemingway „do głosu” dochodził tu jeszcze wypijany hektolitrami alkohol, choć to przecież nie dziwactwo w poszukiwaniu weny (chociaż mogło się od tego zacząć) ale ciężka choroba alkoholowa.

Wg anegdoty Victor Hugo, kiedy pisał „Dzwonnika z  Notre Dame” podobno miał taki natłok spraw do załatwienia, że jego służący skonfiskował mu wszystkie rzeczy ubraniowe aby nie mógł wyjść z domu… i nagle okazało się, że ubranie go krępowało, owijał się więc kocem i kończył swoją historię. Szeptano tu i tam, że artysta – zupełnie nagi, tylko otulony szarym szalem pisał z głową pełną pomysłów. Na dodatek – weny twórczej, jak wieść gminna niesie, dostarczały mu częste wizyty w paryskich burdelach, a kiedy zmarł, zamknięto wszystkie na znak żałoby. Honoré de Balzac znany był z wypijania ogromnych ilości kawy, podobno dochodził do 50 filiżanek dziennie. Bezsenne noce podyktowane tak dużą ilością kofeiny wychodziły mu jednak na dobre, bo wtedy wychodziły z pod jego ręki najwspanialsze dzieła. Mawiał: Gdy tylko kawa trafi do żołądka, zaczyna się ogólne poruszenie. Pojawiają się pomysły, porównania same się nasuwają, kartka się zapełnia. Kawa jest sprzymierzeńcem, dzięki niej pisanie przestaje być walką. Niestety zmarł w wieku 5. Lat. Schiller z kolei aby nie zasnąć i pisać w nocy, maczał nogi w lodowatej wodzie, ale to nie wszystko, gdyż prawdziwe inspiracje czerpał podobno z zapachu zgniłych jabłek. Goethego twierdził, że Schiller trzymał w szufladzie całe stosy nadpsutych owoców, by zwracać się ku nim, ilekroć czuł, że traci wenę. Amerykańska pisarka i przyrodniczka Diane Ackerman, autorka „Historii naturalnej zmysłów”, pisała, że „w słodkiej, zjełczałej stęchliźnie tych jabłek” było coś, co wprawiało umysł mistrza w ruch. Żona Schillera potwierdzała, że nie mógł bez nich ani żyć, ani pracować.

Używki – te bardziej hardcorowe, wszyscy wiemy, że były i są nadal… Eksperymentował z nimi np. Witkacy, jak i całe ówczesne literacko-artystyczne środowisko. Swoje doświadczenia oparte na narkotycznych wizjach opisał później w „Narkotykach”. Nie interesowało go oczywiście ich negatywne oddziaływaniem na ciało, ale  wyłącznie skutki psychologiczne. Narkotyki rozróżniał na „demokratyczne” i te „wyższego rzędu”. Interesowały go tylko te ostatnie. To, że narkotyczne „odloty” były podnietą do tworzenia  jest przykład amerykańskiego powieściopisarza Jacka Kerouaca. Według zapewnień pisarza „W drodze” – jeden z najlepszych przykładów „spontanicznej prozy” w historii literatury, powstał w zaledwie trzy tygodnie, podczas których Kerouac pisał niemal bez przerwy na 120-metrowej rolce papieru, napędzany jedynie kofeiną i amfetaminą. Destrukcja była w jego przypadku tak wielka, że pewnego razu stwierdził: Jestem katolikiem i nie mogę popełnić samobójstwa, ale zamierzam zapić się na śmierć. Tak też się stało.

Nigdy bym też nie pomyślała, że Dan Brown pisze, a raczej wymyśla (zapewne nie cały czas) wisząc do góry nogami. Wkłada podobno buty grawitacyjne i zwisa z drążka do ćwiczeń głową w dół. Uważa to za rodzaj terapii – odczuwa ulgę i inspiruje się… Przyznacie, że to ekscentryczny przypadek, a zmywanie garów przez Christie – to prawdziwa pestka. Chociaż zgniłe jabłka Schillera, też są niezłe.

Itd., itd., wymieniać by długo. I chociaż twórczość jest (albo bywa) uzależniana od weny, to pewne jest, ze raz ona jest, a raz jej nie ma. Wielu współczesnych pisarzy pisanie traktuje jako swoją pracę od-do, do której podchodzą zupełnie warsztatowo i nawet z pewną dozą rutyny, co prowadzi wg nich do profesjonalizmu. Tak przynajmniej twierdzą. Podobno w środowisku pisarskim krąży takie powiedzenie: Wena istnieje, ale musi zastać Cię przy pracy. Strategie warsztatowe są różne ale to już temat na inne rozważania..

Ależ sobie poplotkowałam… Dlaczego o wenie tym razem? Wszystko przez moją koleżankę w pracy, która miała gorszy dzień i w kółko powtarzała… Ależ mi się nie chce…

Podczytałam anegdotycznie na: https://lubimyczytac.pl/byle-pisac-dalej/, https://blaber.pl/technologie/nawyki-najslynniejszych-pisarzy/

Olga Nowicka

Scroll to Top