Organista
z Kazimierzem Pająkiem
rozmawiała Ewelina Langer (E.L.)


autorzyspis treściindeks

 




Kazimierz Pająk (K.P.)
- Urodziłem się w Radziszowie,
ale od ponad 50 lat mieszkam i pracuje w Balinie. Jestem organistą w kościele parafialnym w Balinie. Właśnie niedawno obchodziłem jubileusz
50-lecia swojej pracy. Kocham muzykę, dlatego wybór zawodu
nie był dla mnie trudnością. Zresztą cała nasz rodzina była muzykalna,
a tato również był organistą. Mam żonę, trójkę wspaniałych, dorosłych dzieci, pięcioro wnucząt.
 

 
 
E.L.: Witam bardzo serdecznie, panie Kazimierzu.  
K.P.: Ja również witam, witam.  
     
E.L.: Czy pan wie, że Pan jest krzakiem? Tak? Czy nie? Czy pan jest drzewem?  
K.P.: Myślę, że już jestem drzewem, wieloletnim, podstarzałym.  
     
E.L.: Mówi się często, że te osoby, które z dziada, pradziada mieszkają w danej miejscowości to są DRZEWA, te osoby, które przybyły do jakiegoś miejsca i tam "zapuściły" korzenie, to są KRZAKI. Jest też taka grupa osób, które wyemigrowały ze swojej rodzinnej miejscowości i to są PTAKI. Słyszał pan taką historię.  
K.P.: Nie słyszałem, ale czuje się takim razie ptakiem, który przyfrunął do Balina i tu zapuściłem korzenie. I tak to już trwa długie lata.  
     

 
     
E.L.: Przyjechał pan do Balina kiedy?  
K.P.: Do Balina zawitałem w 1963 roku. Prawie 50 la. Zaproszono mnie do wypełnienia pewnej funkcji, czyli trochę przypadek, zbieg okoliczności, zadecydował o tym, że tu jestem.  
     
E.L.: A pochodzi Pan skąd?  
K.P.: Urodziłem się koło Skawiny, w Radziszowie. Pochodzę z wielodzietnej rodziny, byłem przedostatnim z siedmiorga dzieci, mam pięciu braci i jedną siostrę. Mając lat 14 wyemigrowałem z domu do szkoły. Skończyłem czteroletnią szkołę muzyczną, która przygotowywała mnie do pracy w parafiach. RODZINA
     
E.L.: To była nauka gry?  
K.P.: To była nauka gry na organach, teoretyczna nauka obsługi liturgii, uroczystości mszalnych.  
     
E.L.: Skończył pan szkołę, która właściwie bardzo precyzyjnie kierunkowała pana w zawodzie? SZKOŁA
K.P.: To prawda, choć nie do końca. Po uzyskaniu dyplomu, podjąłem pracę koło Włoszczowej, w parafii zwanej Kurzelów (obecnie województwo świętokrzyskie). Tam pracowałem 2,5 roku. Potem poszedłem do wojska.  
     
E.L.: Nie oszczędzili Pana?  
K.P.: Nie, wtedy ciężka była służba. Odbywałem ją w Mrągowie, spędziłem tam pół roku na szkółce, potem przerzucili mnie na lotnisko Strachowice, gdzie pracowałem przy obsłudze lotniska, jako radiotelegrafista. Bardzo ciekawe zajęcie. Wróciłem do domu, kilka miesięcy byłem takim "wolnym elektronem", rozglądałem się za pracą. Wtedy też dostałem propozycję zagrania na ślubie w Balinie. Dokładnie 20 kwietnia 1963 roku tu przyjechałem, grałem na ślubie, zostałem na niedzielę, ówczesny ksiądz proboszcz Władysław Dziewoński, poprosił, żeby jeszcze przyjechał w sobotę, na kolejny ślub, a potem dostałem propozycję, aby już tu zostać.  
     
E.L.: Nie było wówczas w Balinie organisty?  
K.P.: Nie było organisty. Zaczynały się nabożeństwa majowe, ja byłem wolny (stanu wolnego) więc zgodziłem się. I tak poprzez muzykę, rozpoczęło się moje zapuszczanie korzeni w Balinie.  
     
E.L.: Ale nie samą pracą żyje człowiek...  
K.P.: Zacząłem szukać swojej połówki, bo samemu żyje się bardzo źle... Po roku poznałem pewną dziewczynę, nie czekając wiele, za rok już byliśmy małżeństwem. I tak sobie żyjemy w tym stadle.  
     
E.L.: A żona jest z Balina?  
K.P.: Tak, żona jest rodowita balinianką. Mamy troje dzieci, które scementowały nasz związek.  
     
E.L.: Kiedy przyjechał pan do Balina, mieszkał pan w wynajętym mieszkanku tuż przy kościele. Pewnie trzeba było pomyśleć o nowym lokum?  
K.P.: Nie było łatwo, bo i czasy nie były łatwe. Po 3 latach pracy w parafii, podjąłem równocześnie pracę w Chrzanowskich Zakładach Metalowych. Zakłady te były zlokalizowane na ulicy Trzebińskiej w Chrzanowie. Tam przepracowałem 6 lat. Żeby móc tam pracować musiałem ukończyć kurs spawania. Nie zarabiało się kokosów, była tzw. dniówka zadaniowa, niestety nie dało się zarobić więcej, choćby ktoś bardzo chciał. Mając w miarę stałą pracę, dopiero można było zacząć myśleć o budowie domu. Warunki były ciężkie. W Balinie miało powstać lotnisko, stąd warunki zabudowy były obwarowane pewnymi wymogami. Nie można było budować co się chciało. Dachy nie mogły być wysokie. Kupiliśmy gotowy projekt domu w Krakowie, trzeba go było później adoptować, bo nie pasował do parceli.




DOM
     
E.L.: To nie była taka budowa jak teraz się buduje?  
K.P.: Wszystko robiło się własnymi rękami, każdą jedna cegłę, pustaka trzeba było własnymi rękami przerzucić, ułożyć a czasami zrobić. Do dzisiejszego dnia czuje się tę pracę w kościach. Ale i satysfakcja była duża, że coś z niczego człowiek zrobił, jak Feniks z popiołu powstał, tak nie mając wielu nagromadzonych środków coś się zrobiło. W 1972 przeniosłem się więc do Zakładów Remontów Maszyn Górniczych REMAG w Sierszy. Tam przepracowałem 7 lat.  
     
E.L.: Pana życiorys zawodowy jest bardzo bogaty, nie zakończył się tylko na pracy w Polsce? PRACA
K.P.: To prawda, "za pieniędzmi" jak to się mówi, wyjechałem za granicę, na Węgry do Budapesztu, tam przepracowałem 4 miesiące. Było fantastycznie. Pracowaliśmy na takim osiedlu, dowoziliśmy materiały budowlane, stolarkę, wyposażenie do nowo powstałych mieszkań. Piękny kraj, wzgórza, sobota, niedziela była wolna, więc można było zwiedzać. Przez miesiąc mieszkaliśmy na środku Dunaju, na wyspie, bardzo miło wspominam ten pobyt. To były takie wczasy, dochody może nie były duże, ale i tak z porównaniu z zarobkami w Polsce, było o wiele lepiej. Później zaczął się kryzys, koniec lat 70 początek 80. Pokończono budowy, kontrakty wygasły. Przyjechałem do Polski właściwie z "wilczym biletem". Podjąłem pracę w zakładach REMAG w Jaworznie, gdzie po pewnych perturbacjach udało mi się załatwić pracę jako spawacz. Znałem tam trochę ludzi. Tam przepracowałem 18 lat, ale po 8 latach pracy wyjechałem do pracy do NRD, gdzie pracowałem niecałe 3 lata. Wróciłem z powrotem i pracowałem, aż do emerytury.  
     
E.L.: O niektórych zakładach, w których pan pracował pierwsze słyszę, np. Chrzanowskie Zakłady Metalowe!  
K.P.: Tam robiliśmy taczki budowlane, szafki do elektroniki górniczej. Tam właściwie człowiek nauczył się zawodu. Potem jako wykwalifikowany spawacz – ślusarz, można było znaleźć lepszą pracę. Robiłem też różne kursy. Byłem, nie chwaląc się, jednym z lepszych spawaczy na oddziale.  
     
E.L.: Równocześnie kontynuował pan pracę jako organista w kościele w Balinie?
K.P.: Tak, sam się dziwię jak ja to wszystko pogodziłem. To było wiele wyrzeczeń, jeżeli potrzebowali byłem do dyspozycji, jeżeli ja potrzebowałem, mnie z kolei szli na rękę. A ponieważ wiedzieli, że na mnie zawsze można liczyć, więc z tego tytułu nikt nigdy nie robił mi problemów.
   
E.L.: Przerwy w graniu, podejrzewam były wtedy gdy pan wyjeżdżał za granicę?
K.P.: No nie do końca, ksiądz akurat czekał, zastępstwa czasami były, ale ja co trzy tygodnie przyjeżdżałem i wtedy byłem do dyspozycji. Ksiądz Dziewoński, proboszcz parafii, widocznie nie miał zastrzeżeń, bo czekał, nie słuchał doradców. A ja chętnie wróciłem z powrotem.
   
E.L.: Jubileusz, który pan obchodził w tym roku (2013), 50-lecia pracy w Balinie, to wyjątkowy jubileusz?
K.P.: Od 1 maja 1963 roku pracuję jako organista na jednej parafii. Faktycznie rzadko się zdarza, aby tak było. Jest problemów wiele, może dzięki temu, że równocześnie pracowałem w zakładach państwowych, jestem uniezależniony od tylko tych środków finansowych, które są dochodami z parafii, bo różnie to bywa. Jest tak, że nieraz są dochody, nieraz ich nie ma.
   
E.L.: Dlaczego pan został organistą? Rodzina była muzykalna?
K.P.: Tato był przez 50 lat organistą, tylko był takim samoukiem. A rodzina bardzo muzykalna, wszyscy śpiewali, szczególnie na imprezach. Ja też lubiłem śpiewać, ale to były takie czasy, że wiedziałem, że przy tak licznej rodzinie, ja nie mam co marzyć o własnym instrumencie, czy dużych pieniądzach, które rodzice mogą wydać na moje wykształcenie muzyczne. Jak skończyłem 7 klasę, pani była zdziwiona, bo jak inni mówili, że idą do jakiejś szkoły zawodowej, do technikum, a ja powiedziałem, że idę do Przemyśla, do szkoły muzycznej, bo chcę zostać organistą. To było trochę jak seminarium, to była szkoła płatna. I tak się te moje losy potoczyły. Teraz minęło 50 lat...
   
E.L.: I komu pan przekaże pałeczkę?
K.P.: No teraz już nie mam komu przekazać. No jedynie Ani, bo teraz prowadzi scholę, gra na gitarze. To już nie te czasy... Obowiązek jest duży, zaangażowanie całej rodziny i całe życie podporządkowane tej służbie. Nie każdemu to odpowiada. Dokąd dam radę, to będę się starał to kontynuować. A jak mi podziękują to w każdej chwili jestem gotowy odejść.
   
E.L.: Ale my wszyscy jesteśmy z panem zżyci... Jakoś nie mogę sobie wyobrazić... chóru bez pana...
K.P.: Kiedyś to musi nastąpić.
   
E.L.: Ja dziękuję bardzo za rozmowę. I na koniec powiem panu jedną, rzecz jest pan jedyna osobą (poza moimi rodzicami), która uczestniczyła we wszystkich, najważniejszym momentach mojego życia, czyli jest pan częścią historii bardzo wielu mieszkańców Balina.
K.P.: Jest mi bardzo miło, ja dziękuję również.