Ljubav za četiri jabuke
Miłość za cztery jabłka


autorzyspis treściindeks

 


Krzysztof Tomala
- Urodziłem się w Chrzanowie, ale jestem stałym mieszkańcem Luszowic. Tu też przez całe lata rodziła się moja znajomość ludzi i zachłanność na poznawanie świata. Od ponad trzydziestu lat główną dziedziną mych zainteresowań jest lingwistyka - nauka, która w procesie komunikacji wielokrotnie pozwalała mi nie tylko nie pozostawać bez słowa, lecz także poznawać obcą kulturę i ludzi niemal z całego świata. Wiele czasu spędziłem i spędzam na czytaniu, w tym także ciekawych publikacji oraz współczesnej literatury niemieckojęzycznej. Obecnie zajmuję się teorią i praktyką translacji, z czym nadal wiążę swoje życiowe plany.
Mówiąc o Księdze Multimedialnej Luszowic, słowa podziękowania kieruję w stronę tych wszystkich, którzy w sposób pośredni lub bezpośredni uczestniczyli w jej powstawaniu - szczególnie zaś tych, którzy zechcieli mi służyć osobistymi relacjami. Bardzo chętnie z nich skorzystałem.
 

 
 
Czy najzwyklejsze w świecie owoce, takie jak śliwki, gruszki czy jabłka mogą zrodzić więź uczuciową, pomiędzy dwojgiem ludzi, by ostatecznie związać ich z sobą na resztę życia? Wbrew powszechnemu mniemaniu – tak! Chyba każdy z nas zna biblijne opowiadanie o raju szczęśliwości – Adamie i Ewie. I chociaż historia, którą przedstawię nie ma nic wspólnego z ogrodem kwitnącym w dalekim Edenie to jednak zdarzyło się naprawdę. No, ale zacznijmy od samego początku.

Miejscowość P. to niewielka wioska położona w środkowej Austrii. Nieduża, bo licząca zaledwie kilka chłopskich zagród, rozsiadłych tu i ówdzie w niemal idyllicznie wyglądającej dolinie. Na wzgórzu sosnowy las wrzyna się z lekka między skrajne zabudowania, przy których znajdują się sady. Idąc główna ulicą, rzuca się w oczy schludna, biało tynkowana chłopska zagroda kryta czerwoną dachówka. Tutaj jesienią 1939 roku znalazła się na robotach moja babka i tak przetrwała tu wszystkie mroczne lata ostatniej wojny. Poza silną tęsknotą za swoim krajem dość szybko odnalazła się w tych stronach, może nawet dlatego, że w pierwszym miesiącu swego pobytu ruszyła na kopanie kartofli. Utrzymywała przy tym, że tęsknota tęsknotą, ale życie musi toczyć się nadal i trzeba pracować. Jakkolwiek, były to trudne czasy, tak więc każdy z osobna znosił swój las – nawet bauerska rodzina. Ci zaś byli to prości i dobrzy ludzie, którzy swych robotników traktowali z poważaniem, niewiele mówiąc o trwającej wojnie, jakby wstydząc się za nią. Może pomagała im w tym dobroduszność, a może i to, że wraz z własnymi dziećmi sami doświadczyli jej skutków. I nie są to w stosunku do nich puste frazesy. Zresztą latem 1992 roku osobiście poznałem tych ludzi, tropiąc po latach w ich gospodarstwie śladów mych dziadków.


 

OWOCE

Moja babka była osobą nader zrównoważoną, choć w odróżnieniu od dziadka trochę dziwaczną z natury. Trwała czasami w niezrozumiałym dla mnie systemie swych zabobonów, które to nie tylko utrudniały ale i chyba "umilały" jej Zycie. Czarny kot, kamieniarz, mroczne sny, odpluwanie i dziesiątki innych znaków przypominały front walki czarnej i białej magii. No, ale – jak twierdziła babka – nikt z nas nie jest jednolity. W każdym bowiem człowieku tkwi podobno kilka innych różnych osób. Jedyne, co pozostaje, to wybrać jedną z nich i żyć tak, jakby tamte inne nie istniały. Tyle na temat mej babki, do której jeszcze powrócę.

To, jakim reżyserem potrafi być życie, dowodzą choćby kolejne losy mojego dziadka, które czasem historie smutne mieszały się z wesołymi. Odkąd pamięcią sięgnę, mój dziadek był i pozostał rodzinną legendą. Zawsze uśmiechnięty i pełnego ducha tryskał szampańskim humorem, jakby co rano witano go nowym tortem. Oczy miał szeroko błyszczące, bałkański akcent i to starczyło mu, żeby przygrywać na mandolinie wspomnień. Uważał przy tym, że w pewnym momencie gadulstwa trzeba poświęcić się sztuce. Robiło się wtedy wesoło, bo wyglądało to trochę może i na grę aktorską, ale istotnie był naturalnym sposobem bycia, a nie wyuczonym przed lustrem. Ci, którzy go znali (zmarł w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych) zgodzą się chyba ze mną, że był przez to człowiekiem dość oryginalnym. Wszystko zaś w nim było autentyczne i rzetelne – tak jak autentyczny i rzetelny był składany przez niego podpis. Jego barwny w przygody żywot zasługiwałby niewątpliwie na epopeję czy dostąpiłby nawet rangi pamiętnikarskiej – i to wzbogaconej o liczne przypisy. Mnie pozostawił po sobie wiele zabawnych wspomnień, które głęboko zachowały się w mojej pamięci. Moim wspomnieniem o dziadku dochodzę powoli do tego miejsca w którym wypada chyba powiedzieć przynajmniej w dwóch słowach, gdzie przyszedł na świat jak żył i czym się zajmował.

Urodził się w Chicago (USA) choć nigdy nie wyglądał jak cowboy z amerykańskich kolorowych obrazków. Tam też – jak każde dziecko – poszedł do szkoły, którą zresztą ukończył. Może nawet zamierzał kształcić się tam nadal, ale będąc już nastolatkiem wraz z najbliższą rodziną wyemigrował w ojczyste strony do Europy – na teren byłej Jugosławii, gdzie nabyli skrawek ziemi i osiedli na stałe. Tam też zaczęto przyuczać go do gospodarki: tak więc dziadek to siano przetrząsał, to kartofle przebierał w piwnicy, to znów coś jeszcze, jak zwykle bywa to w gospodarstwie. I z tej właśnie epoki pochodziły jego pierwsze wspomnienia o sobie i otaczającym go świecie.

Następne lata mijały mu w miarę szczęśliwie. Przez ten czas już trochę podrósł i miał dość siły, by rozwinąć młodzieńcze skrzydła. Zastanawiał się nawet, czy nie prysnąć gdzieś przed siebie, by na jakiś czas zmienić tamtejszy klimat. I kiedy jego motywy pragnień zaczęły już haftować się złotą nicią, nadleciały niemieckie bombowce, rujnując nie tylko ten piękny kraj – kraj słynący z czystego morza, dobrego wina i wesołych ludzi – ale jakże realne plany mojego dziadka. Po upadku królewskiej Jugosławii i kapitulacji jej sił zbrojnych w kwietniu 1941 r. burżuazyjny rząd wraz z królem Piotrem uciekł z kraju i na Bliskim Wschodzie znalazł schronienie u Brytyjczyków – mój dziadek, nie wiadomo kiedy i jakimi wojennymi drogami, wylądował na robotach w graniczącej z Jugosławią Austrii. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że znalazł się tam w niewielkiej wsi i zamieszkał na gospodarstwie w bauerskim domu, tyle że vis a vis, w najbliższym sąsiedztwie mej babki. Nawet był na siebie wściekły, że zamiast walczyć z wrogiem pod słońcem Południa, teraz musi doglądać bauerskich świń. Przywykłemu do pracy na roli: dawano konia i posyłano w pole. Ale nie było to jego jedyne zajęcie. Przełomowym okazał się dzień, w którym wysłano go do pracy w sadzie. Był i jest bowiem w Austrii zwyczaj, aby opadłe owoce sąsiada przerzucać z powrotem na jego stronę. Nie muszę chyba wyjaśniać, że natknął się w nim na moją babkę. I chyba wtedy też stało się to, co miało stać: ugodzony w gęstwinie drzew strzałą Amora, całkowicie znalazł się pod jej urokiem. Od tego też momentu na widok innych kobiet marszczył brwi i mocno wykrzywił usta, które z czasem przeistaczały się w bolesny grymas.

Może ta historia wydaje wam się śmieszna, no bo i jest w pewnym sensie śmieszna. Mnie jednak osobiście ona bardzo wzruszyła. Mój dziadek wielokrotnie opowiadał mi tę historię, tak że sam nie wiem, którą z kolei wersję wyjąłem mu z ust: opisuję o tym miejscu, dokonując tym samym tylko streszczenia cudzego losu. Moja babka, wsłuchując się w te jego wspomnienia, wychodziła w złości niemal ze skóry. No, bo jak czułby się ktoś zażenowany własnym uczuciem do kogoś z kimś dzieliło się pierwszą miłość. Wznosiła wtedy do góry pięści, które następnie z impetem dotykały podłogi.- Ech, co tam będziemy gadać – twierdził w takich momentach mój dziadek – To była miłość za cztery jabłka!

Początkiem maja 1945 r. wojna dobiegła końca. I gdy cały świat debatował o rozgromionych Niemczech, moi dziadkowie debatowali o powrocie do swoich krajów, choć dokładnie nie wiem, w jakim języku obcym to następowało (dziadek poza językiem polskim porozumiewał się dobrze trzema innymi językami). Nie był skory do ustępu, ale ostatecznie dał się przekonać, że po wyzwoleniu powinni obaj osiedlić się w Polsce, tzn. we wsi, w której urodziła się moja babka.

Wracali więc do Polski pierwszym transportem. Wracali z tymi, których zwyczajność i zwykłe życie rozrzuciło w tym obcym kraju. Wyobrażali sobie, że nigdy się nie rozstaną, zamieszkają choćby na jednej ulicy, bodaj pod jednym dachem. Mijali gruzy miast i po kilku dniach dotarli na teren byłej Czechosłowacji. Tam właśnie mój dziadek mocno się rozchorował i zmuszony był pozostać w wojskowym szpitalu. Babka wróciła do domu sama...

Mijały długie tygodnie i moja babka straciła już wszelką nadzieję, bo od dawna uważała dziadka za zaginionego, aż tu którego dnia przed jej rodzinnym domem pojawiła się najcenniejsza zguba. Wszyscy wokół sądzili, że przyjechał do Polski w krótką gościnę, ale on rozsiadł się tu na dobre. Jeszcze tego samego roku, upewniwszy się, że wojna skończyła się już na amen, tzn. jeszcze, że w naszej wsi działo się coraz lepiej, a w światu nie groził już żaden nowy kataklizm, wypowiedzieli sobie sakramentalne "tak", przeżywszy z sobą niemal... pół wieku

Blef to czy prawda? – spytacie. Ja zaś odpowiem wam tak: to czysta ludzka historia, nieznane losy zwykłego człowieka – czasami proste a czasem zawiłe i kręte jak Górskie ścieżki. Napiszcie i wy coś o sobie! Wiedzcie, że wspomnienia wydobyte z dna naszej pamięci czynią historię. Powoli zapomniane umierają wraz z ludźmi. Myślę, że każdy z was ma dziś u siebie w domu jakiś kawałek rodzinnej historii. Co zaś tyczy się jabłek, to wcale nie musicie wszyscy od razu pchać się do Austrii. U nas w Luszowicach też są sady a rosną w nich dorodne jabłonie. A jeśli nie wierzycie to sami przyjedźcie kiedyś do naszej wsi. Kto wie, może to właśnie tu przydarzy się i wam podobna życiowa historia...

Krzysztof Tomala (ich wnuk)

ZABOBONY