Koleje losu
z Elżbietą Bogacz
rozmawiała Małgorzata Zbroszczyk (M.Z.)


autorzyspis treściindeks
 



Elżbieta Bogacz (E.B.)
"Żyj tak, aby Twoim znajomym zrobiło się nudno,
kiedy umrzesz" - Julian Tuwim
 
   
M.Z.:
E.B.:
Ja pamiętam jak pani mi opowiadała, że pani kiedyś występowała na scenie…
To było na Zachodzie… Jak skończyłam szkołę średnią, tu się muszę pochwalić, że świadectwo miałam super: wiele przedmiotów, kilka czwórek, reszta to były piątki. W Krakowie dostałam tytuł najlepszego maturzysty województwa. Wychowawca uważał, że powinnam iść na studia, dyrektor szkoły też, ale po prostu były takie czasy, że mama chorowała… Po prostu z jednej pensji utrzymać całą rodzinę…, ciężko nie było, ale nie było warunków, żeby iść na studia. Tata za dużo zarobił, żebym dostała jakiekolwiek świadczenia, wtedy to była sprawa akademika, sprawa stypendium, także mnie już by to wtedy nie przysługiwało, natomiast za mało zarobił, żeby mi za to wszystko zapłacić i w związku z tym trzeba było podjąć pracę.
 
SZKOŁA
                   
 
 
M.Z.:
E.B.:
W którym to było roku?
Ja skończyłam szkołę średnią w 69 roku, a to były takie czasy, że na naszym terenie… tu było sporo właśnie takich szkół pedagogicznych. To były jeszcze takie średnie szkoły pedagogiczne, to były licea pedagogiczne dla wychowawczyń przedszkoli. Było takie właśnie w Chrzanowie z bardzo dobrą opinią, w Kętach…
 
 
         
 
 
M.Z.:
E.B.:
Obecnie w tym budynku na Focha?
Tam za kinem, co kiedyś kino Zorza było, nie pamiętam jaka to była ulica. Były licea pedagogiczne, między innymi w Krzeszowicach i właściwie absolwenci tych szkół rozpoczynali normalnie pracę w szkołach, w przedszkolach i tu był rynek napchany nauczycielami właśnie ze średnim wykształceniem. No i to były takie sytuacje, że przyjeżdżali przedstawiciele wydziałów oświaty z innych terenów, tam gdzie nie było wykwalifikowanej kadry, proponowali pracę, mieszkania i tak dalej… No i tym sposobem myśmy z koleżankami, w siedem pojechałyśmy do Koźla. Przepiękne, przewspaniałe miasto. Sentymentem niesamowitym to miasto jakoś darzę… i tam pojechałyśmy… Okazało się, że nas wprowadzono w błąd. Pojechało nas siedem, a tam zdziwieni w wydziale oświaty… my mamy tylko dwa miejsca… A to właśnie z wojewódzkiego, z kuratorium taka informacja była… Zresztą pan przyjechał do nas, dużo obiecywał i tak dalej… Przyjechałyśmy w końcu i ktoś musi zostać i wpadłyśmy na pomysł, żeby po prostu pociągnąć losy. I ja i druga koleżanka wyciągnęłyśmy, że my zostaniemy. Zostałyśmy tam… A z tym mieszkaniem to było tak, że ja miałam pokoik na poddaszu, w przedszkolu, to był pokój metodyczny, więc moje początki to były takie, że sobie spałam na leżaku takim dziecinnym, mebli żadnych… coś tam jakąś szafkę ze strychu, tylko żeby jakoś przetrwać… Przynajmniej wiadomo było, że światło, że ciepło… Przychodziła noc, z jednej strony żłobek, z drugiej strony ulica Piastowska a za nią Technikum Żeglugi Śródlądowej, z drugiej jakiś tam urząd, z następnej strony skwer. Poddasze, schody trzeszczą i dach trzeszczy. Strach. I człowiek samiuteńki właśnie tam na tym poddaszu. Mówię, coś trzeba z czasem zrobić. Zaczęłam chodzić do Powiatowego Domu Kultury, a ponieważ tak jak mówię byłam taka bardzo energiczna wtedy, więc zapisałam się a to do baletu, to zapisałam się do takiego kółka teatralnego…
 
PRACA










ROZRYWKA
         

                   


 
 
M.Z.:
E.B.:
W tym czasie pani jeszcze pracowała w przedszkolu…
Ja na razie pracowałam tylko wtedy w przedszkolu a tam zaczęłam chodzić na różne zajęcia po pracy. Oczywiście w przedszkolu to siedziałam od rana do wieczora. Rano było wiadomo, że jak tam mieszkałam, to kto zachorował, przedszkole było duże, no to oczywiście ja musiałam zejść na zastępstwo, byłam po prostu bardzo uwiązana. No ale potem, wieczorami chodziłam tam, do tego Domu Kultury i tam była taka kapela podwórkowa. Przychodzili sobie panowie, przygrywali, pośpiewali, jakieś skecze fajne… mnie się strasznie spodobało i tak się do nich przykleiłam. Okazało się, żeśmy zaczęliśmy przewspaniale działać. Tak żeśmy zaczęli działać, że wszelkie imprezy w województwie, wszelkie dożynki wojewódzkie, wszelkie imprezy… w zależności od potrzeb to żeśmy się ubierali na przykład w stroje wojskowe, kiedy to były jakieś obchody, jakieś rocznice związane z wojskiem… no więc w jednostkach wojskowych żeśmy śpiewali w mundurach, mam takie zdjęcie. To znowu Dni Kożla, to tam była cała parada po mieście, śpiewaliśmy… ja z kapeluszem… to było fantastyczne, miałam całą gazetę ze zdjęciami, ale gdzieś przepadła. W końcu dyrektor tego Domu Kultury mówi: to ty więcej siedzisz (śmiech) mówi w tym Domu Kultury to my cię tu zatrudnimy na pół etatu. Więc rzeczywiście byłam zatrudniona. Za moich czasów Cyganie zaczęli przychodzić, tam strasznie dużo Cyganów było… no i przyglądali się, bo tam i inne zespoły były, też chcieli mieć zespół, to im pomogłam, i był, i działał. Jak oni tańczyli… Tam to była kolebka talentów, ile osób znanych… tam właśnie między innym kółko teatralne prowadził reżyser z Zabrza Szczepan Łyżwa, jeden z kolegów akompaniował Maryli Rodowicz. W tej chwili to się już zaciera. W końcu dyrektor zaproponował mi żebym skończyła studia kulturalno-oświatowe i że mi da mieszkanie, żebym tylko została, żebym tam u nich pracowała, ale ja podjęłam studia we Wrocławiu, na Uniwersytecie Wrocławskim… I tutaj też mam takie sympatyczne wspomnienie… Tam tworzyli pierwszy rok kierunku pedagogika przedszkolna, było 460 kandydatów na 35 miejsc, i proszę sobie wyobrazić, że się dostałam. I tym sposobem zaczęły się te studia moje.
 
STUDIA
         

         
 
 
M.Z.:
E.B.:
Dyrektor Domu Kultury chyba się zmartwił…
Bardzo… Na drugim roku urodził mi się syn z pierwszego małżeństwa. Też miałam problemy, bo karmiąca matka, sesja letnia… z dzieckiem pojechałam. Jak sobie przypomnę jakie to były czasy. Dzisiaj byle gdzie, to się wsiada się w samochód, jedzie się… bieda z dzieckiem do busa, czy gdzieś tam… musi być samochód, musi być komfort. A ja wtedy do tego Wrocławia z dzieckiem w wózku, a pod spodem wanienka, bet… do koleżanki mówię albo ja przerywam studia, trudno, bo nie mam co z dzieckiem zrobić albo w jakiś sposób mi pomożecie. Znaleźliśmy ci babcię z mieszkaniem. Będziesz lecieć na zajęcia to ona ci będzie z dzieckiem… ale co trzy i pół godziny muszę lecieć z powrotem i nakarmić dziecko… No więc, to było strasznie męczące… Jak wracałam po zajęciach, to jeszcze brałam syna, szliśmy gdzieś na spacer… Pomogły mi i skończyłam te studia. I bardzo się cieszę, bo z wielkim trudem to wszystko było. No ale potem tak mi się życie potoczyło, że musiałam wrócić tutaj do Chrzanowa, bo nie jestem z Chrzanowa rodem.
 
DZIECKO
M.Z.:
E.B.:
A skąd?
Ja jestem rodem spod Kielc.
 
 
M.Z.:
E.B.:
To jak pani się znalazła w Chrzanowie?
Ale skończę jeszcze z tą kapelą, bo tak chaotycznie opowiadam… Wtedy cały czas utrzymywałam kontakt z kapelą, czasem występowałam jak miałam wolne, jak wróciłam do Chrzanowa to jeszcze pewnego dna przyjechali do mnie ci panowie tam z kapeli, a było nas wtedy czternaście osób: trzynastu panów i ja.
 
ZESPÓŁ

 
 
M.Z.:
E.B.:
Rodzynek…
Tak, i przyjechali i mówią tak: mamy zaproszenie na festiwal w Opolu, ja mówię: czemu sami nie jadą. Mówią: wzięliśmy taką dziewczynę do zespołu, ale ona takich numerów jak ty na scenie nie wyprawia. Bo ja to tam dosłownie… no żyłam tym, ja się bawiłam i bawili się ludzie. Bez ciebie nie pojedziemy, bo nie znaleźliśmy nikogo lepszego niż ty (śmiech). Pracowałam, więc z wydziału oświaty dostałam urlopowanie i pojechałam na ten festiwal. Pojechaliśmy tam wcześniej, bo to była próba, przesłuchanie, cała procedura. Wzięliśmy udział i w takim koncercie, to był rok 75, w koncercie "Od Opola droga wiedzie" nasz zespół zdobył pierwsze miejsce. Dyrektor właśnie tego Domu Kultury powiedział mi, że daje mi mieszkanie, żebym tylko została, żebym nie wyjeżdżała, po prostu mnie chcieli, nie chcieli żebym wyjeżdżała… A skąd się wzięłam w Chrzanowie? To było kolejne miejsce naszego zamieszkania. Ja się urodziłam w takiej miejscowości Wiśniówka, pod Kielcami. Pani Małgosiu to jest zupełnie osobna historia. Jak bym pani opowiedziała… to było osiedle wybudowane w 36 roku dla pracowników, tam była kopalnia odkrywkowa kwarcytu…
 
 

 
 
M.Z.:

E.B.:
Zapraszając panią do rozmowy, wiedziałam, że to będzie ciekawa opowieść (śmiech). Tyle wątków się nie spodziewałam.
Czy ja panią nie nudzę?
 
 
M.Z.:

E.B.:
A skąd, to jest naprawdę ciekawe…. Najbardziej nurtowało mnie rzucenie przez panią kariery estradowej…
Po prostu życie osobiste trochę się poplątało…. Muszę pani powiedzieć, że jak przyjechaliśmy do Chrzanowa. Mieszkaliśmy w blokach, wróciłam do rodziców, zdarzało się, że pod oknami, pod balkonami grała orkiestra właśnie taka podwórkowa warszawska, bo ta kapela była w takim stylu, proszę sobie wyobrazić, ja płakałam rzewnymi łzami, zamykałam okna i zatykałam uszy, nie mogłam tego słyszeć… po prostu czułam, ze coś się dla mnie zamknęło… po prostu to był dla mnie dramat.
 
 
M.Z.:
E.B.:
Czasem życie się pląta…
Wróćmy do Wiśniówki…. Tam mieszkaliśmy, wie pani co, drugie w województwie kieleckim kino panoramiczne w tej Wiśniówce powstało, tam było przedszkole z basenem, tam była osobna sypialnia, osobna jadalnia, wspaniała opieka. Był taki budynek - Zbiorowy się nazywał, tam działały teatry… przy tej właśnie kopalni to się tak wszystko rozwijało, tam był park. Dzieci do parku z przedszkola chodziły, jeździły na hulajnogach, ukwiecone to wszystko. Cały kompleks drewnianych budynków: szkoła, kaplica, ten Zbiorowy, ten Dom Kultury, później całe biura odnośnie tej kopalni… Przez tę miejscowość przechodziła trasa Kraków – Kielce - Warszawa, więc to asfaltowa szosa, siedzieliśmy na rowie i patrzyliśmy… roślinność to jeszcze następna opowieść, dosłownie ja dzieciństwo spędziłam na boso, chodziłam po dywanach kwiatowych, łąki były tak piękne, zawilce, pierwiosnki, kukułki żeśmy na to mówili, żabie oczka, trawa była tak soczysta, tak piękna, jakie motyle, to wszystko… Ja pojechałam tam jakiś czas temu zobaczyć to wszystko - to jest zrujnowane, została taka wysuszona trawa jak na stepie. Dla mnie to jest, wie pani, szok. Kopalnia tam podupada, te wszystkie piękne rzeczy to zostały zniszczone. A to było tak cudownie zorganizowane osiedle, nie wiem na kim się ci ludzie wzorowali, ale to było wspaniałe. Tam chodziłam włącznie do 4 klasy szkoły podstawowej i moja mama zachorowała na astmę uczuleniową, mimo, że to Góry Świętokrzyskie, powietrze wspaniałe, ale jednak trzeba było stamtąd wyjechać ze względu na zdrowie mamy. Pojechaliśmy później do Nakła koło Szczekocin, tam mieszkaliśmy we włoszczowskim powiecie. Mieszkaliśmy w budynku służbowym przy takiej cegielni, mama tam pracowała, doprowadziła tą cegielnie do rozkwitu, ale znowu trzeba było się zabierać stamtąd, znowu jakieś inne sprawy losowe i przyjechaliśmy do Chrzanowa. Tato najpierw przyjechał, bo były właśnie przyjęcia na Trzebionkę, do tej kopalni. Tutaj tata na chwilę zamieszkał w hotelu, potem dostaliśmy w Chrzanowie mieszkanie w pierwszym wybudowanym bloku na osiedlu Północ i to się nazywała ulica najpierw Borelowskiego, potem się nazywała ulica XX-lecia PRL…
 
OSIEDLE





DZIECIŃSTWO


PRZYRODA
                   

         
 
 
M.Z.:
E.B.:
Teraz to jest Popiełuszki…
I trochę mnie się to nie podoba, bo skoro to na 20 lat PRLu powstało … Moim zdaniem to nie należy przekreślać tego dorobku, który jednak w tamtym czasie powstał, jeżeli to była ulica XX-lecia to tak powinno pozostać… I w tym Chrzanowie do tego Liceum Pedagogicznego chodziłam, tak jak zaczęłam opowiadać, potem pojechałam za pracą do tego Koźla i znowu wróciłam do Chrzanowa. Nie było pracy zahaczyłam się tak na chwilę w Bobrku na pół roku, przedszkole było w tym zamku Sapiechy, przepiękny zamek. Do pracy dojeżdżałam z Chrzanowa, pociągiem jechałam do Gorzowa Chrzanowskiego. Z Gorzowa Chrzanowskiego na nogach kawał drogi leciałam przez ten piękny park, najpierw drogą a później przez ten wspaniały park, tam też bardzo ładnie, i sarenki i woda…
 
NAZWA
 
M.Z.:
E.B.:
I tak codziennie…
Codziennie. Jak skończyłam pracę o godzinie wpół do piątej zimą, że nie miałam czym dojechać to wtedy okazjami do Chrzanowa wracałam, to też trudno było… A potem dostałam propozycję, bo to było na zastępstwo, dyrektorka przedszkola była na urlopie zdrowotnym, a ja nie miałam warunków do życia takich finansowych, więc ucieszyłam się, że chociaż te pół roku będę… No a po wakacjach zaproponowano mi w wydziale oświaty, że pójdę do pracy do Gromca, tam do przedszkola. Pojechałam zobaczyć jakie by tam było mieszkanie, przestraszyłam się bo z dzieckiem to trochę będzie ciężko, więc poszłam do dyrektora gminnego i mówię: panie dyrektorze… bo to należał ten Gromiec, podlegał pod szkołę podstawową w Żarkach i pod zbiorczą szkołę gminną w Libiążu, tam była filia szkoła w Żarkach to taka była organizacja i spotkałam na swojej drodze życia wspaniałego człowieka, był wtedy dyrektorem gminnym pan inżynier Kwaśny, a dyrektorem szkoły pani Teresa Szczurek. Ja mu przedstawiłam swoje możliwości, powiedziałam, że dojeżdżać tam nie mogę, zamieszkać z małym dzieckiem też nie bardzo, w związku z tym mówię czy może coś innego mi zaproponować. A co pani umie, my byśmy panią tu do nas do szkoły przyjęli? No co mam skończone? pedagogikę przedszkolną, później mogłabym.. A co lubię? Lubię po prostu (śmiech) muzykę, lubię śpiew, troszeczkę nauczyłam się grać… może wychowanie muzyczne… A jak on to usłyszał, to mówi, wie pani co, to my tu potrzebujemy nauczyciela wychowania muzycznego i do nauczania początkowego. To ja panią zatrudnię, ale musimy to zrobić tak. Musimy załatwić u dyrektora, bo ten Gromiec podlegał pod szkołę w Żarkach, a szkoła w Żarkach podlegała pod szkołę w Libiążu, no więc pan dyrektor Kwaśny zadzwonił do dyrektora do Żarek. Okazało się, że jest akurat w pracy, a to był taki okres wakacyjny… wsiedliśmy na Komarek pana dyrektora Kwaśnego i oboje pod tę górę w Libiążu zajechaliśmy do Żarek. Śmiesznie to wyglądało – dwoje na Komarku, ale ważyłam znacznie mniej. I tam zanim pracę podjęłam to rozwiązana była umowa i zostałam przyjęta do Libiąża. No i w Libiążu pracowałam od 75 roku do 79, cudowna atmosfera w pracy, cudowni koledzy po fachu, dyrekcja wspaniała, później pan dyrektor Kwaśny odszedł, bardzo dobry człowiek, wrażliwy na ludzką krzywdę. To był taki człowiek, który widział, że kiedy trzeba komu pomóc, on to zrobił i zrobił to w taki sposób, że wyglądało w taki naturalny sposób, że w którym momencie człowiek powinien był wyrazić mu swą wdzięczność. Jak człowiekowi lat przybyło to bardziej te sprawy widzi… Wspaniale mi się pracowało, ten okres pracy wspominam bardzo serdecznie, naprawdę bardzo serdecznie, wiele przyjaźni tam zawiązałam.
 
DOJAZD
 
         
 
 
M.Z.:
E.B.:
Dlaczego pani odeszła z pracy w Libiążu?
Byłoby wszystko dobrze, tylko że stwierdzono, że wymogi prawne są żeby zrobić specjalizację nauczanie początkowe i to wychowanie muzyczne jeżeli bym chciała, bo się tam sprawdziłam. Jeszcze też takie miłe wspomnienie, ze jak już odchodziłam stamtąd, bo powiedziałam, że nie jestem w stanie robić drugą specjalizację, no bo jeszcze syn był mały, także nie miałam takich możliwości, więc nie chcieli żebym odeszła, proszono mnie żebym jednak została, zależało im żebym została, bo dobrą opinię tam miałam, na przykład prowadziłam zespół muzyczny, II miejsce na konkursie wojewódzkim mój zespół akordeonistów zdobył, z chórem zaśpiewaliśmy w naszym radiu katowickim, bodajże na Ligonia to było, czyli tam były takie sukcesiki…
 
 
M.Z.:
E.B.:
Były duże sukcesy: województwo, Katowice…
Tak sobie wspominam, miałam wiele wizytacji. Pamiętam wizytowała mnie taka pani, wtedy była inspektorem pani Ryszka, pisała podręczniki z wychowania muzycznego i chcę pani powiedzieć, że lekcje w klasie ósmej oceniła mi na czwórkę, a w czwartej klasie na piątkę mino, że specjalizacji nie miałam (śmiech). I jeszcze później przed samym odejściem miałam pokazówkę w mojej klasie, gdzie miałam wychowawstwo, taką szkoleniową dla dyrektorów, dla nauczycieli. Też bardzo serdecznie to wspominam. Nie chciałam być takim nauczycielem nieprzygotowanym, nie miałam papierka, to mówię z żalem, ale muszę się rozstać, napisałam podanie o przeniesienie…
 
 
M.Z.:
E.B.:
Mimo braków specjalizacji to pani napisała o przeniesienie…
Ja napisałam podanie o przeniesienie, mimo, że mogłam poczekać, nie musi pani tych studiów rozpoczynać od razu – mówiono. Przecież to trwało, jeszcze do tej pory są nauczyciele, byli, do zeszłego roku ze średnim wykształceniem i pracowali, ale ja wtedy czułam się taka troszeczkę… Nie chciałam, żeby się ktoś z mojego powodu tłumaczył, że zatrudnia osobę bez papierów odpowiednich a skoro są takie wymogi… a to trwało i trwało, przynajmniej ze 20 lat i gdybym po prostu nie była taka, może, przewrażliwiona to prawdopodobnie bym tam do emerytury przepracowała. Napisałam podanie i poszłam do wydziału oświaty czy coś się nie znajdzie, inspektorem był wtedy pan Seremak. No i mówi: ile pani ma lat pracy, stażu? Ja mówię 10 lat. Jakie wykształcenie? Wyższe pedagogiczne. I wtedy, mówi, to mamy dla pani propozycję, do przedszkola zakładowego w Wapienniku. I tak się znalazłam w Płazie.
 
 
M.Z.:

E.B.:
Jak pani zaczęła pracować w przedszkolu to Zakład Wapienniczy był w pełnym rozkwicie, prawda?
Zakład wtedy zatrudniał, jeżeli dobrze pamiętam, około 300 ludzi, może to było 250, nie chcę robić plotek, załóżmy, że 250. Tam na godzinę szóstą autobus zakładowy przywoził pracowników fizycznych, na siódmą przywoził pracowników umysłowych, po południu o drugiej autobusy odwoziły fizycznych, o godzinie trzeciej umysłowych i to w różne strony, i biblioteka wspaniała, sala, taka, na której odbywały się różne zabawy, przecież my tam później robiliśmy zabawy dochodowe, tam zespół muzyczny był, mój brat tam śpiewał w zespole Calcjum, powiedzmy w latach 60-tych i 70-tych, zespoły bigbitowe, Beatlesów, Rolling Stonesów, muzyka w tym stylu była, robili gitary, podłączali pod radio, żeby wzmacniacz był. To było życie. Tam właśnie zakład fantastycznie prosperował.
 
ZAKŁAD WAPIENNICZY
 

 
 
M.Z.:
E.B.:
W którym roku pani zaczęła tam zarządzać przedszkolem?
W 79 roku. To było przedszkole zakładowe, z Zakładu dostawaliśmy opał i Zakład prowadził nasze sprawy księgowe, natomiast dotacje na działalność, pieniążki na działanie tego Przedszkola, wypłaty dla nauczycieli, pracowników fizycznych to wszystko szło z wydziału oświaty, z tym, że te pieniądze były przelewane na konto Zakładu Wapienniczego i tam księgowość tym wszystkim się rządziła. Tam żeśmy oddawali rachunki za wyżywienie dzieci, za zakupy do placówki. Na tym to polegało. Jak były jakieś remonty, malowanie sal przedszkolnych, czy coś tam do naprawienia to się zgłaszało do zakładu, jak kontakt się tam gdzieś popsuł, czy coś tam trzeba było zrobić ze sprawami elektrycznymi, to się zgłaszało na warsztat elektryczny albo na warsztat mechaniczny, woda, jakaś uszczelka, to pracownik przychodził i bo to był jeszcze wtedy budynek zakładowy. Nawiasem mówiąc bardzo stary budynek. Jak była tam piwnica to ściany takie jak w bunkrach, jeszcze takie te okrągłe sklepienia, ściany tak strasznie grube, że jak żeśmy się tam przekuwali za moich czasów, bo robiliśmy centralne ogrzewanie, to z półtora metra mury albo jeszcze grubsze. Tam gdzie Przedszkole, to był najpierw parterowy budynek i tam podobno mieszkał dyrektor tego Zakładu, a później ten budynek był podniesiony wyżej. On chyba ma ze 100 lat albo więcej.
 
PRZEDSZKOLE
 
M.Z.:
E.B.:
Dużo było dzieci w przedszkolu?
Za moich czasów, to się zmieniało. To był jeden oddział, ale warunki były… jakie były warunki. Dzieci miały tak, to był oddział mieszany, więc atmosfera była jak w rodzinie wielodzietnej, bo były i trzylatki i sześciolatki i pięcio, czterolatki. No i w zależności jak to tam przepisy oświatowe się zmieniały, gdy przyszedł ten program dla sześciolatków to były dwie sale, mimo, ze jeden oddział to były dwie sale: dydaktyczna i do zabaw. Także, ze starszakami się prowadziło zajęcia w jednej sali, w tym czasie maluszki bawiły się. Jadalnia była osobno, osobno kancelaria, łazienki. Za moich czasów tam wiele się zmieniło, bo jak przyszłam to były piece węglowe kaflowe, trzeba było co dzień rano rozpalać. Za moich czasów położyło się płytki, wygospodarowaliśmy osobne pomieszczenie jako myjnia naczyń, magazyn żywnościowy, zmieniliśmy wyposażenie kuchni, cały remont oświetlenia się zrobiło, centralne ogrzewanie żeśmy założyli. Generalne remonty robiło się w okresie wakacyjnym, tak z pięć lat przed rozwiązaniem placówki. To były ciężkie czasy, bo wtedy już nie byliśmy przedszkolem zakładowym, tylko jako Przedszkole Nr 16. Jak sobie pomyślę, że ja całe wakacje, jak miałam liczone jako urlop wypoczynkowy, sześć tygodni spędziłam w przedszkolu, bo były remonty. I trzeba było tam być tą pracę nadzorować.
 
 
         
 
 
M.Z.:
E.B.:
Przy tych remontach jeszcze nikt nie myślał, ze nie będzie Przedszkola…
Nikt nie myślał o tym i po prostu swój prywatny czas, swój okres na wypoczynek spędziłam tam dla idei, dla dzieci, dla środowiska a potem tak to wszystko wyszło… A warunki? Nie wystarczy powiedzieć o sprawach takich, jak te warunki lokalowe, bo przecież żeśmy mieli ogródek, plac zabaw. Tam też zaczęłam od tego, żeby dokupić sprzęt, rodzice w czynie społecznym piaskownicę super zrobili, tam były kupione i zjeżdżalnie, i huśtawki i chybotki. Mieszkał tam taki pan Ludwikowski, któregośmy na kilka godzin zatrudniali, ponasadzał drzew, w tej chwili modrzew taki wysoki… Zostały drzewa, żywopłot… Decyzję o likwidacji umotywowano tym, że przedszkole wymaga remontu, a to była nieprawda, że dzieci nie ma - a dzieci były, a warunki… Zbuntowałam się, bo wywoziło się dzieci ze szkół na zieloną szkołę albo gdzie tam nad morze, w inne środowiska a to przedszkole otoczone było lasami, nie było dnia żeby dzieci nie wychodziły na spacer, to był las, to było podwórko, to się szło do paśnika… kawałek, to takie maluchy trzyletnie na rękach się nosiło. Człowiek czasem się zmęczył, upocił, ale trudno było nie zabrać takich maluchów jak starszakom człowiek chciał pokazać jak ta przyroda wygląda, to na grzyby, to na jagody, to na poziomki, w związku z tym takie różne zajęcia. Szkoda tego. Mimo, że tam się bardzo zaangażowałam, bo osiągnięcia mieliśmy duże, tam dostałam kilka nagród: inspektora, jedną nagrodę kuratora za pracę. Człowiek starał się sumiennie swoją robotę zrobić. Przez wiele lat, jak to Przedszkole zlikwidowano przejeżdżając odwracałam głowę w drugą stronę, żeby nie patrzeć.
 
 
M.Z.:
E.B.:
Bardzo przykre…
Jeszcze likwidację Przedszkola bym przebolała, chociaż mam wielki żal do kuratorium za taką decyzję, która została podjęta za plecami pracowników i rodziców dzieci a przed decyzją radnych. To było osiemnaście lat mojego życiorysu, człowiek niejednokrotnie z wielkimi wyrzeczeniami do pracy szedł. Personel był cudowny, wspaniały jak w rodzinie. Przebolałabym stratę tego Przedszkola, trudno… pewnie tak miało być, ale nigdy nie pogodzę się z odejściem Bogusi. Nie pogodzę się z tym.
 
 
M.Z.:
E.B.:
Była bardzo zaangażowana w pracę w Przedszkolu…
Cudowny człowiek, szlachetny człowiek, i wydaje mi się, że to co zrobiła, to zrobiła to chyba, żeby zaprotestować…
 
 
M.Z.:
E.B.:
Może myślała, że to coś pomoże…
Żeby zaprotestować i dać do myślenia władzom… Jeszcze pamiętam, niedługo przed tym co się stało przyszła do mnie do kancelarii i mówi do mnie tak: pani dyrektor, jeżeli by się cokolwiek stało, niech pani sobie nic nie wyrzuca, bo zrobiła pani wszystko, co można było, albo i więcej. To były jej słowa. Ja tak na nią patrzyłam, nie wiedziałam, że ona takie myśli miała… Bogusia miała 40 lat, była bardzo oddana pracy.
 
 
M.Z.:
E.B.:
Nikt nie przypuszczał, że tak się może stać….
Myśmy były wtedy wszystkie załamane.
 
 
M.Z.:

E.B.:
Wiele spraw zbiegło się w czasie, zamknięcie Przedszkola, śmierć Bogusi, a pani musiała zacząć pracę w Szkole w Płazie od 1 września?
Z Przedszkola przewieźli całe wyposażenie do zerówki, poustawiano to tak w tej zerówce mniej więcej, jak tam kto uważał. Dla każdej z nas była propozycja pracy. Ja była w takim stanie psychicznym, nie mogłam funkcjonować normalnie myśląc o całej tej sytuacji. Wtedy to przydałby mi się jakiś urlop zdrowotny, ale mówię: nie! Spróbuję!. Może dzieci mnie wyleczą, przy dzieciach będę zmuszona, żeby nie myśleć o tym co się stało, tylko pracować. I właściwie urządziłam tam po swojemu to wszystko. Nie chwaląc się, ale po godzinach pracy trzeba było zostawać przynajmniej przez dwie godziny społecznie, ale w godzinach pracy się nie dało takich rzeczy robić. Urządziłam tak jak należy. Mimo, że przepracowałam dwa lata bardzo miło wspominam Szkołę w Płazie. Zostałam przyjęta tam bardzo serdecznie.
 
 

 
 
M.Z.:
E.B.:
Podobno zdarzyła się wizytacja?
Zupełnie nie spodziewałam się, akurat siedziałam z dziećmi i prowadziłam zajęcia. To był okres grudzień, temat przerabiany to były choroby, apteka, kącik tematyczny: lekarski, gabinet lekarski i temat górnicy, praca górnika… Akurat dzieci sobie siedziały na dywanie, ja przy nich czytałam jakieś opowiadanie o górnikach i może to było coś o Skalniku, nie pamiętam. Akurat niespodziewanie weszła wizytacja, kilka osób… Pytają czy mogą wejść? Proszę bardzo… najpierw ciemność przed oczami, bo to stres i pytam się: czy mam coś ekstra robić czy kontynuować zaplanowane zajęcia? No to mówią, żeby dalej realizować. Zajęcia były bardzo udane, dzieci przyzwyczajone już do mnie, wiedziały czego oczekuję, pomocy było bardzo dużo wtedy, pamiętam: kopaliny, czapki górnicze, karbidowa lampka, gazetki na ten temat. Dzieci dużo wiedzy miały, podobało się a później zajęcia gimnastyczne. Ja miałam taki zwyczaj, że na zajęcia gimnastyczne ubierałam zawsze strój gimnastyczny, bo trzeba ćwiczyć z dziećmi. Pani metodyczka na studiach zawsze mówiła: nie przejmujcie się jak wyglądacie, dzieci takimi was kochają. Te zajęcia też się bardzo podobały, a ja myślałam, że na tym się wizytacja skończy, ale wszyscy siedzą dalej, patrzą, cała dokumentacja do sprawdzenia i później bardzo się podobały te zabawy kącikach tematycznych, no bo rzeczywiście to wszystko było bardzo ładnie zorganizowane no i muszę powiedzieć, że po całej, a to była kompleksowa wizytacja szkoły i później z wizytatorami bardzo ładnie została oceniona moja praca w grupie sześciolatków. Właściwie to się ucieszyłam, chociaż byłam zdziwiona, że mnie rok przed emeryturą jeszcze wizytują. Była doceniona praca moja też w szkole, co roku dostałam nagrodę dyrektora. To były małe kwoty, ale liczyło się to, że maja praca była widoczna. Byłam zadowolona z pracy w Szkole, bardzo zadowolona, spotkałam się z życzliwością. Są takie momenty, które bardzo serdecznie wspominam jeśli chodzi o jakąś taką troskliwość, bądź co bądź to wszystko było po przejściach ciężkich związanych z likwidacją placówki.
 
 
M.Z.:
E.B.:
Szybko minęły te dwa lata….
Minęły szybko, mogłam była jeszcze pracować, ale trochę już zdrowie szwankowało
 
 
M.Z.:
E.B.:
Mimo tego spędza pani bardzo aktywnie czas na emeryturze.
Babcię posadzić na stołku i niech siedzi w kącie! O nie. Ja w życiu przeprowadzałam się 17 razy z tego co wcześniej rozmawiałyśmy to była Wiśniówka, Nakło, Koźle, Chrzanów, jeszcze w Libiążu mieszkałam. W Płazie wynajmowaliśmy taki stuletni dom, w tej chwili na miejscu tego domu jest sala gimnastyczna wybudowana. W związku z zamieszkiwaniem w tamtym domu to też kupę wspomnień do głowy zaraz przychodzi, też by było o czym opowiadać. Mieszkaliśmy tam w tym okresie, kiedy budowaliśmy tutaj om. Z Chrzanowa przeprowadziliśmy się, żeby było bliżej budowy. Budowa domu to następna historia. Budując ten dom pomyślałam sobie tak, że dość tego jeżdżenia po świecie: rodzice tu, brat tam w Sandomierzu pracował przy rewaloryzacji zabytków... Trochę za długi wstęp do tego pani pytania. Budując ten dom chciałam, żeby wszyscy znaleźli się pod jednym dachem, żeby nie tak, jak ja po tym świecie się włóczyli i tym sposobem właśnie się nie nudzę i aktywnie życie spędzam. (śmiech) Wszystkich, których kocham mam pod jednym dachem: mama, której pomagam, dwoje ukochanych wnucząt Zuzia i Antoś, to wiadomo też człowiek musi być aktywny, a jeszcze utrzymanie domu, wiele prac związanych z domem… A po śmierci męża jeszcze więcej na głowę, zresztą mąż długo chorował i nie mógł pomagać. Jak ukradnę coś od życia to wtedy nad wodę, wtedy na rybki. I trzeba się ciągle uczyć, nie poprzestać na laurach, nie osiąść tylko… a to na skuterku się nauczyłam w zeszłym roku jeździć (śmiech), nauczyłam się obsługiwać komputer.
 
MIESZKANIE
 

 
 
M.Z.:
E.B.:
Największą pasją są rybki?
Jeśli chodzi o rybki, to ja pani powiem, jestem straszna gaduła… Mój brat to był wędkarz, jaki on sztuki ciągnął. Jak w Sandomierzu pojechali z moim mężem na ryby, brat się mordował ze czterdzieści minut, żeby wyciągnąć rybę, w końcu przyciągnął ją do brzegu. To musiało być wielkie rybsko, mówi do męża: podaj podbierak. Mąż z tym podbierakiem, żeby pomóc rybę wyciągnąć, jak zobaczył tę rybę to rzucił podbierak i uciekł. Okazało się, że brat wtedy wyciągnął suma na metr długości. Tutaj raczej się rzadko zdarza, żeby taką rybę wyciągnąć. Brat był niesamowitym wędkarzem. Zaraził tym wędkarstwem męża. Ja z nimi czasem jeździłam, ale wzięłam sobie książkę, robótki ręczne i sobie siedziałam, patrzyłam i się dziwiłam, że oni tak siedzą i patrzą na tę wędkę. Bierze czy nie bierze? Aż w końcu, pewnego razu mnie uszykowali taką wędkę, żebym sobie spróbowała, jaki smak ma to wędkowanie. No i oczywiście jak wzięła pierwsza rybka to się wciągnęłam. Przynętę to się używa białego robaka, czerwonego, pinkę lub przynętę roślinną: kukurydzę, pęczak. Jeśli chodzi o taką żywą przynętę, to się bardzo brzydziłam wziąć do ręki, zawsze mężowi podsuwałam haczyk, żeby mi to nałożył. W końcu się zbuntował i mówi: rób sobie sama. Pamiętam taką śmieszną sytuację. Pojechaliśmy w trójkę: mąż, brat i ja. Ja już miałam swoja wędkę, tylko dali mi taką dziadowską wędkę, dziadowski kołowrotek i ja tam sobie tego kija moczyłam. A brat chodził bo chciał jakiegoś szczupaka, ale ryba nie brała w tym dniu. Mąż też tam jakąś płoteczkę od czasu do czasu wyciągnął. Nagle ja mam w pewnym momencie branie, a brat już stał nad nami i : a chodźcie już do domu, bo ryba nie bierze, a chodźcie, zmarzniemy… A ja nie, siedzę jak najdłużej. W końcu coś bierze, co przyciągnę to mi z kołowrotka żyłkę rozwija a nie przyciąga. Ja mówię: cóż to jest ? Mąż stoi i patrzy, brat patrzy. Ona coś większego ma na tym haczyku. A ten kołowrotek był taki byle jaki, mnie bardzo źle było to wyciągnąć. W pewnym momencie, a jeszcze chcę powiedzieć, że na haczyku jako przynętę miałam pęczak założony. Wyciągam ją, mój mąż z podbierakiem podchodzi, żeby mi pomóc wyciągnąć. Okazało się, że ja wyciągłam sandacza na 60 cm, który normalnie bierze na żywce bo to drapieżnik. Mój brat zdjął czapkę z głowy, rzucił przed siebie i mówi: głupi to ma zawsze szczęście. Ja tyle czasu chodzę dookoła rozlewiska, żeby coś złapać a ona na pęczak wyciągnęła szczupaka na 60 centymetrów. Takie początki były. Potem jeździliśmy z mężem, a potem mąż zajął się innymi sprawami, więc było tak, że albo syn albo mąż zawozili mnie nad wodę, nim miałam swoja kartę wędkarską. Już 7 lat mam te kartę. Siadałam, wędkowałam… Żeby zrozumieć wędkarza, smak wędkowania to trzeba zacząć wędkować. Ja mam ciągle niedosyt siedzenia nad wodą, bo ja jadę na cztery godzinki i ciągle wydaje mi się za mało…
 
HOBBY
 

 
 
M.Z.:
E.B.:
To ni jest nudne?
Nie, to jest fantastyczna sprawa. Jeżeli zdarzyło mi się jechać rano, skoro świt nad wodę, a nie mam na to warunków, żeby tak wczas jechać, bo mam obowiązki. Raczej wędkuję po południu aż do wieczora. Natomiast cudowną sprawą jest jechać rano nad wodę. Zdarzyło mi się tak, że z mężem jeszcze jechaliśmy rano, jeszcze taka szaróweczka, bez wiaterku, tafla wody jak lustro. Gdzieniegdzie tylko kółeczko, gdzieś tam rybka się pluśnie, krzaczki dookoła, słonko jeszcze gdzieś tam za chmurami i taka fantastyczna mgła nad tą wodą, takie opary unoszące się o świcie, gdzieś tam ptaszek zaśpiewa, gdzieś tam zaświergoli, a człowiek sobie tak siedzi i tak patrzy na ta wodę. To jest po prostu cudowna sprawa. Można się tak pięknie wyluzować, można tak fantastycznie odpocząć. Jak się przyjeżdża nad wodę to najpierw trzeba zanęcić, później wygruntować sobie wędkę, zarzucić no i dopiero jak ta rybka przypłynie to zaczynają się brania. Są dni, ze pani przesiedzi te kilka godzin i w ogóle ryba nic nie birerze, a są takie dni, że ryba Birze jak oszalała i wtedy jest pełna siatka tej ryby. Teraz to wędkuję na Skowronku. Człowiek w moim wieku to ma takie wspomnienia smutne i wesołe. Pamiętam jak w ubiegłym roku na Skowronku wędkowałam sobie to była niedziela, ja tam z boczku na brzegu, po wodzie pływają kajaki, później przyszedł wieczór i pracownicy z jakiegoś zakładu urządzali sobie przyjęcie, przypuszczam, że to byli ludzie też w moim wieku, bo słychać było muzykę Niemena, Sławy Przybylskiej Pamiętasz była jesień, Jacka Lecha i po wodzie się fantastycznie niesie dźwięk. Jest tak jakby blisko było, a daleko i tak się rozrzewniłam, bo myślę sobie, kiedyś tak ja jak te małe dzieci tam na plaży się bawiłam, potem kajakiem pływałam a teraz siedzę sobie w cieniuszku, wędeczkę zarzucę i rybki ciągnę i słucham jak jeszcze się inni bawią, którzy pracują. Tak to z tym wędkowaniem…
 
 

 
 
M.Z.:
E.B.:
Kim jest w takim razie Umberto?
Umberto to jest koń jeden z wielu. To wędkowałam w Bolęcinie, tam była ograniczona ilość członków Koła, bodajże 30 czy 40. Ja tam wędkowałam 2 lata temu a tam jest stadnina koni. Takie młode źrebaki to one cały czas mogły sobie biegać wokół tego stawu, w którym ja wędkowałam i po mojej stronie chodził Umberto i jeszcze jeden koń, ale nie pamiętam jak się nazywa. Zanim ktoś tam przeszedł przez taką barierę, żeby one nie uciekły tam była bariera zrobiona, niektóre osoby nie mogły przejść, bo te konie nie przepuszczały, dokuczały, więc musieli te konie przekupywać, albo jakąś kanapką, albo jakimś cukierkiem. Ja ich nie chciałam rozbestwić, bo mnie nie odpuszczą. Potem jakoś przechodziłam, siedziałam sobie nad tą wodą a one przychodziły do mnie. Ten Umberto był szczególnie dokuczliwy a przy tym śmieszny. Obserwował ze mną spławik, czy ryba bierze czy nie. Na przykład czasem zobaczył, że mam rybę na haczyku, ciągnę, morduję się, żeby jakiegoś karpia ładnego wyciągnąć no to zaczyna mi wędkę obgryzać. Ja wtedy musiałam pilnować wędki, żeby mi nie zniszczył (śmiech)…
 
 

 
 
M.Z.:
E.B.:
Może chciał pomóc?
Tak. Albo na przykład umyślił sobie, że jak wyciągałam jakąś rybę to stawał z tyłu za mną i łbem popychał że bałam się że do wody wpadnę. Fantastycznie te konie wyglądały jak bawiły się tak stawały na tylnych łapach i te przednie tak do góry podniosły. Fantastyczny widok albo jak biegały koło mnie, bałam się, że mnie tam stratują ale nic złego mi nie zrobiły. Trochę to było uciążliwe, ale ja konie bardzo lubię, tylko dobrze by było jak w innych okolicznościach, nie przy wędkowaniu.
 
 
M.Z.:
E.B.:
Widziałam zdjęcie z dużymi karpiami…
Tak mam, ale mogę się pochwalić linkiem który miał 49 centymetrów. Jak na lina to był okaz. Kolega mi powiedział, że gdybym go zgłosiła tam gdzie trzeba, ale ja się tym nie interesuję, to bym miała srebrny medal.
 
 

 
 
M.Z.:
E.B.:
Ma pani jakieś koleżanki, które wędkują?
Nie mam koleżanek, które wędkują. Kobiety przyjeżdżają nad wodę na ogół z mężami. Mąż wędkuje a kobieta zajmuje się dziećmi albo się opala albo spaceruje albo sobie coś czyta. Takich wędkujących kobiet to raczej nie ma. Rzadkość. Na początku to jak zaczynałam wędkować to jak mnie samą ktoś zobaczył to niesamowite zdziwienie. Przychodzili pytali się jak tam bierze… o kobieta! O pani wędkuje! O, mamy panią. Czasami chce mi się śmiać, bo czasem tak fajnie jest, że do jakiegoś okresu to byłam dziwowiskiem nad wodą a teraz to jakoś tak po kumpelsku się wszyscy traktujemy i jestem zaakceptowana tam przez środowisko. Przychodzą, patrzą ile złapałam, co bierze, na co bierze, jakieś porady. Czasem jak się ciągnie większą sztukę to pytają czy pomóc wyciągnąć. Często jest tak, że ja sobie wędkuję, przychodzi wiele młodych ludzi sporo. Kiedyś się uśmiałam, bo akurat dzwoniłam do syna i mówię: Kacperku za jakieś piętnaście minut wyjedź po mnie a siedzi taki młodziak z drugim kolegą i mówi: wie pani co tak patrzę się na panią i tak sobie myślę bo jest pani mniej więcej w wieku mojej mamy. Nie wyobrażam sobie żeby moja mama siedziała nad wodą i dzwoni do mnie, przyjedź po mnie bo już kończę wędkowanie. Mówi nie wyobrażam sobie. Wędkarze tworzą jakieś takie środowisko specyficzne. Po śmierci męża jak się potem pojawiłam z powrotem nad wodą, przyszli jak kumpel kumpla poklepali po plecach, współczujemy. I to było takie serdeczne. Taki głuchoniemy Grześ, który fantastycznie mówi jak na osobę głuchą, bardzo ładnie z ust czyta to tez – współczuję – poklepał po plecach. Przychodzi zawsze wita się ze mną jak facet z facetem, rękę podaje (śmiech). Czasem wędkę mi na spininy uszykuje, bo tego jeszcze nie umiem zrobić.
Ja siedzę nad wodą, a mój syn często nade mną latał na paralotni.

 
 
M.Z.:
E.B.:
Nad wodę jeździ pani skuterem?
Jeszcze nie, jeszcze się nie odważyłam. Z mężem kupiliśmy skuter w piątek, w poniedziałek miał mnie nauczyć jeździć, a w niedzielę źle się poczuł i we wtorek zmarł. Bardzo odchorowałam śmierć męża. Pięć miesięcy później dopiero spróbowałam, jeździłam kiedyś na rowerze to… tylko żeby opanować włączanie, hamulce, światła, klakson, trzeba to opanować.
 
 
M.Z.:
E.B.:
Ale zdjęcie jest…
Śmiać mi się chce, bo na Naszej Klasie sąsiad mi pisze tak sąsiadka jeździ, jak będzie potrzebna pomoc to zagwizdać (śmiech), sąsiad do pomocy chętny, tylko ja się jeszcze gwizdać muszę nauczyć.
 
 

 
 
M.Z.:
E.B.:
Bardzo często wspomina pani męża.
Męża wspominam, bo właściwie trzydzieści lat wspólnego życia. Przez trzydzieści lat się docieraliśmy i mogliśmy się docierać przez następne trzydzieści, ale niestety to się skończyło. Wzruszyłam się dzisiaj bardzo, bo szukając jakiś pamiątek znalazłam piękny list od męża. Jak każdy człowiek… i wady i zalety, ale generalnie rzecz biorąc bardzo dobry człowiek.
 
 

 
 
M.Z.:

E.B.:
Gdyby pani mogła wybierać to czy wybrałaby pani jakieś inną miejscowość do zamieszkania?
Nie jestem z Płazą tak emocjonalnie związana jak z tymi wcześniejszymi miejscowościami.
 
 
M.Z.:
E.B.:
Z tymi z lat młodości?
Szczera jestem w tej chwili i tak jak wspominam Wiśniówkę, gdzie się urodziłam to zostaje mi przed oczami obraz tego osiedla, obok szosa Kraków – Kielce – Warszawa a osiedle otoczone puszczą jodłową, domki czterorodzinne budowane z bali drewnianych, wszystkie kryte taką czerwoną dachówką. To było bardzo piękne, opowiadałam już wcześniej jak było to osiedle zorganizowane i tam dzieciństwo. Tam był człowiek młody, wesoły, beztroski, była jedna babcia, druga babcia, były ratunkiem zawsze jak się co złego zrobiło. To się kojarzyło z dzieciństwem i to Nakło. Nakło też przewspaniale wspominam. To był rok 61-63 jak myśmy tam mieszkali i to Nakło będę sobie zawsze kojarzyć ze wsią z reymontowskich Chłopów. Mimo, że to już były lata 60-te, ale tam 80% domów pokrytych strzechami, w wiekowych domach klepiska, te piece chlebowe to był klimat. Ludzie niesamowicie biedni, ale bardzo serdecznie szczerzy i w swej biedzie hojni. Były tam takie świątki, kapliczki i między innymi była tam kapliczka św. Anny. Ludzie żyli w swojej biedzie, ale nikt nie poszedł do tego świątka, do tej św. Anny, która miała ubrane korale z prawdziwego korala, nikt tego nie ukradł. Byli biedni, ale umieli uszanować pewne sprawy. Natomiast jak koło tego Nakła ze Śląska zrobiono domy kempingowe to nagle, to wiadomo, ze to ludzie samochodami, bogaci i nagle korale św. Anny zniknęły…. Ta serdeczność, ta otwartość, może to inne czasy były, ale tam wszystkie domy otwarte. A Płaza? Każdy swoje ogrodzenie, każdy brameczka zamknięta, jeżeli się człowiek spotyka to gdzieś na drodze, chociaż jakby tak opowiadać o układach sąsiedzkich z Płazy to też dużo fajnego do opowiadania. Jakżeśmy się wprowadzili do tamtego domu na Pocztowej to okazało się, że nie ma żarówek, w sklepach też nie bardzo to poszliśmy do sąsiada, wykręcił ze swojego domu i nam dał tą żarówkę żebyśmy mieli jakoś wieczorem, żeby po ciemku nie siedzieć. Ja do sąsiadki kiedyś mówię: Stasia, mam ochotę na dobrą kapustę, jak ty kapustę gotujesz? Wytłumaczyła mi, a na drugi dzień telefon: Elusia podejdź do płota. No to ja podchodzę do płota a ta stoi i trzyma pełen garnek kapusty: ugotowałam tą kapustę, spróbujcie jaką ja gotuję. To o czymś świadczy…
 
 
         

                   
 
 
M.Z.:
E.B.:
W Płazie są też mili…
Tak. Trzeba było zrobić z płotem, który odgradza nasze działki. Już był stary, zniszczony, męża nie ma, ktoś to musi zrobić. Dogadaliśmy się z sąsiadem i zrobił. Partycypowaliśmy w kosztach, ale on robił. Nawet żeśmy się śmiali, że nie będziemy wszystkiego grodzić, żeby było łatwiej do siebie chodzić… Są dobre jakieś takie przykłady, ale to są już inne czasy. Na ocenę mojego życia w Płazie wpływa właśnie ta przykra sytuacja, dramatyczna z przedszkola. Po prostu dla mnie to jest… bo Płaza sama jako taka miejscowość mnie się bardzo podoba, tereny są piękne, tyle wspaniałych, no i ten kościółek naprawdę piękny. Ciekawe jak będzie wyglądał po przeprowadzeniu tych prac konserwatorskich. Była na tej mszy z liturgią łacińską, widać że tam się dzieje coś. Przecież taki wspaniały ten pałacyk, park, jak tam jest ładnie. Nie wiem w czym tkwi przyczyna. Może w tym, że jak człowiek był młody i zdrowy, świat wydawał się lepszy i weselszy…
 
MIESZKANIE
M.Z.:

E.B.:
Wszystko się zmienia, jak była pani ostatnio w Wiśniówce to tam wszystko poniszczone…
Wszystko zaniedbane. Ale wie pani co mi się przypomniało? Pani się pyta o to wędkarstwo moje. Mnie zawsze intrygowało moje nazwisko rodowe, panieńskie, jak się już uczyć to się uczyć, ja już umiem w Internecie coś sobie poszukać i z komputerem się obsługiwać. To tez przyszło w okresie emerytury. A intrygowało mnie to moje nazwisko. Ja w Internecie wyszukałam, że o tym nazwisku w Polsce jest 166 osób tylko a to nazwisko moje to Wandor. Jakie to nazwisko? Polskie, niepolskie? W końcu w Internecie wyszukałam, że w XV wieku książę zatorski sprowadził na swoje tereny do kopania stawów Holendrów a po holendersku wandor oznacza człowiek bagien. Tłumacząc nazwisko na polski to by było człowiek z bagien i wiem, ze w Choczni niedaleko Wadowic była rodzina nasza ze strony właśnie taty, ale już wymarli. Tam jeszcze inni to nazwisko noszą i właśnie to w tych terenach Polski południowej Oświęcim, Andrychów. I tak sobie kiedyś myślę, no ja chyba wiem skąd te ciągotki moje do tej wody i wędkowania, bo moi przodkowie w XV wieku kopali stawy w Zatorze.
 
 
M.Z.:

E.B.:
Warto byłoby zrobić drzewo genealogiczne, chociaż będzie trudno bo państwo się często przeprowadzaliście?
Skąd się wzięliśmy w Wiśniówce? Rodzice nie pochodzili stamtąd, moja mama rodem jest spod Olkusza a znalazła się tam, ponieważ moja babcia, matka mojej mamy w dwudziestym chyba szóstym roku jako jedna z nielicznych pierwszych kobiet zdobyła zawód, czyli papiery na swój zawód. Została dyplomowana akuszerką i po skończeniu właśnie tej szkoły w Sosnowcu albo w Dąbrowie Górniczej, nie wiem dokładnie gdzie ona to skończyła, dostała nakaz pracy właśnie tam pod Kielcami i stąd się tam znalazła moja mama. A z kolei mój tato tam się znalazł bo mój dziadek przyjechał tam za pracą też, bo tam były otwarte te kamieniołomy, ta kopalnia kwarcytu. Z tym, że później pojechali na roboty i ojciec mój się urodził w Niemczech w Rostoku. Ojciec mój jak był na robotach to dostał się do obozu koncentracyjnego, człowiek w wieku 22-25 lat, 3 lata obozu. Najpiękniejsze lata w obozie spędził. Z obozu to od razu prosto do amerykańskiego szpitala go zabrali, bo to Amerykanie Buchenwald wyzwolili, ważył 37 kg. Po pseudomedycznych operacjach kiedy amerykańscy lekarze doprowadzili go do stanu dobrego zaproponowali mu pobyt i miejsce zamieszkania w Stanach Zjednoczonych. Miał bilet na samolot, wie pani co powiedział? O suchym chlebie a w Polsce i do Polski wrócił. A moja mama tez była na robotach w Niemczech, w okolicach Ambergu, tam poznała mężczyznę, który jej mówił: zostań, wojna się skończy, pobierzemy się… O suchym chlebie a w Polsce! Jak przyjechali do Polski to okazało się, że w domu się skończył nawet ten suchy chleb. Były żarna, szukanie po wsiach jakiś ziaren. To był taki patriotyzm wtedy, ja cały czas słuchałam tych opowieści. Ten patriotyzm to nie jest wielka filozofia to trzeba mieć przekazywane w naturalny sposób. Może nawet rodzice nie zdawali sobie z tego sprawy, że to jest patriotyzm. Takie były czasy….