Byłam sołtyską
z Krystyną Jachymczyk
rozmawiał Krzysztof Tomala (K.T.)

autorzyspis treściindeks

 



Krystyna Jachymczyk (K.J.)
- Nazywam się Krystyna Jachymczyk.
Chociaż urodziłam się w szpitalu powiatowym w Chrzanowie 8.10.1948r. to jestem stałą mieszkanką Luszowic. Tu się wychowałam i tu mieszkam
do dnia dzisiejszego. W latach 70-tych sprawowałam urząd sołtysa wsi Luszowice jak również byłam radną "Gminnej Rady w Chrzanowie", pracowałam jako "Ławnik" w Wydziale Cywilnym, Sądu Rejonowego w Chrzanowie. Od lat należę do "KGW" Luszowice i Chrzanowskiego Stowarzyszenia Folklorystycznego. Interesuję się historią wsi Luszowice
i jej mieszkańcami, lubię też opowiadać Gawendy związane z historią
naszej miejscowości.
 

 
 
K.T.: Dzień dobry, proszę się przedstawić.  
K.J.: Nazywam się Krystyna Jachymczyk. Mieszkam w Luszowicach od lat 64. Jestem mieszkanką stałą Luszowic. Mój tata pochodził z Luszowic, mama z Gór Luszowskich, no i tak... do tej pory tu mieszkam i żyję w Luszowicach.
RODZINA
     
K.T.: W latach 1973-1977 była Pani sołtysem Luszowic. Co to znaczy być sołtysem i z czym wiąże się ta funkcja? SOŁTYSOWANIE
K.J.: Co to znaczy być sołtysem? No, sołtys to - jak wiadomo - jest z wyboru. Mieszkańcy Luszowic wybierają sołtysa jak każdego jednego. Teraz to jest troszkę inaczej, bo to jest głosowanie; tak jak się tam chodzi i głosy oddaje Komisji Obwodowej. Przedtem to było zebranie wiejskie, na sali, no i zgłaszało się kandydatów, i wybierali sołtysa, dawali wotum zaufania sołtysowi. To oczywiście z urzędu, bo to była Sekretarz Urzędu. To nie tak jak dzisiaj... Była Sekretarz Urzędu i to była pani, pamiętam. Nie pamiętam nazwiska. I dostawał człowiek mandat takiego zaufania społecznego jak i również zaufanie urzędowe - no, bo tak to trzeba, by było po prostu nazwać.  
     
K.T.: Jak pani sądzi? Czy łatwiej być sołtysem kobiecie czy mężczyźnie?  
K.J.: A jest to różnie jest to różnie...  
     
K.T.: A od czego to zależy?  
K.J.: Od czego to zależy? Jak jest mężczyźnie, nie wiem, bo jestem kobietą. Ale wydaje mi się, że wcale to nie było bardzo łatwo, ale i nie było też tak ciężko, żeby człowiek nie dawał rady, prawda? Były różne takie sytuacje z tym sołtysostwem, bo to sołtysa zapraszali jak były robione dożynki tam gminne, czy tam jak... No, to sołtysa zapraszali jako gościa na dożynki. I pamiętam, raz w Balinie dostałam taki wieniec dożynkowy, bo to sołtys dostawał wieniec dożynkowy. Jeździłam na dożynki do Płazy, do Balina - w Pogorzycach to jeszcze wtedy nie było, bo to nie robili tak... I na dożynkach wojewódzkich byłam raz też jako gość jako sołtys byłam zaproszona. Czy łatwiej? Wydaje mi się, że... No, wszystko jest to fajne, tylko są pewne i trudności. Można powiedzieć - za i przeciw. No, bo jak wiadomo, kobieta ma obowiązki.


DOŻYNKI
     
K.T.: Co w tamtych czasach należało do pierwszoplanowych zadań na terenie Luszowic? INWESTYCJE
K.J.: No, to były lata 70-te. To jeszcze były dosyć trudne czasy. Nie były drogi podokańczane; były wyasfaltowane załóżmy, tylko nie całe... Były drogi takie, które wymagały remontu. Myśmy tego nie robili, nie asfaltowali, tylko wywoziliśmy kamień - tłuczeń z "Trzebionki". To do mojego takiego zakresu należało, żeby sobie załatwić transport, załatwić sobie kamień na "Trzebionce". No, to jechałam, załatwiałam tam do działu tego zbytu i tam ten kamień, oni mi przyznawali: ileś tego kamienia, ile tam trzeba było, i w niedzielą był czyn (społeczny). Nawet się w niedzielę pracowało; wozili to kierowcy, wozili to samochodami, wozili to traktorami. I tak żeśmy wtedy robili drogę na Dąbrowie - tam od Skorupków do lasu; tam żeśmy wywozili. Wszystkie te uliczki: Piwniczną, Jana... To było wszystko. Tu woda płynęła i myśmy wszystko wywozili kamieniem - tym tłuczniem. Teraz, tam dalej jest uliczka Kołodziejska - też żeśmy wywozili w tę ulicę. Teraz: Dunikowskiego... Przedtem mówili, że to jest Dębnik-Kałuzisko. Tam do pewnego czasu była osada. Dalej było bajoro i było mokro, to żeśmy wywozili ten tłuczeń. No, i ludzie pomagali, rozrzucali, no i tak...  
     
K.T.: Wspominała pani coś na temat oświetlenia w Luszowicach. Jak sytuacja wyglądała?  
K.J.: A z oświetleniem? Ja jak prawie zostałam wybrana sołtysem, to za jakiś czas to robili, ale to bardzo krótko było. Robili oświetlenie, tzn. kapitalny remont sieci w Luszowicach. To były słupy drewniane; zmieniali te słupy drewniane, zmieniali na te betonowe. Była grupa takich, których pamiętam do dzisiaj - z "Eltoru". To była taka firma nasza; "Eltor" się nazywała i oni tu mieszkali. Nawet im tu mieszkania oddzielnie załatwiałam w Luszowicach, bo gdzieś ci ludzi musieli mieszkać, prawda? No, chciałam to oświetlenie, ale były stare lampy. Takie były, które były jeszcze na klosze. Trzeba było to zrobić i trzeba było mieć pozwolenie, i trzeba było mieć zgodę z dyrekcji tego "Eltoru". No, pojechałam tam do tego "Eltoru" jeszcze nawet niektóre osobistości były obrażone, bo nigdy partyjną nie byłam. A to po linii partyjnej, stwierdzili Jak się dowiedzieli, że pojechałam po kamień na drogi, to nic nie załatwię, bo to trzeba było po linii partyjnej. Partyjną nie byłam. Oświetlenie załatwiłam - jest po dzisiejszy dzień. Może tam były dokładane lampy i wszystko, ale jest po dzisiejszy dzień.  
     
K.T.: A jak Pani godziła tę funkcję z życiem domowym?  
K.J.: Z życiem domowym? No, było trudno. No, bo ja pracowałam wtedy też. Najpierw pracowałam w Klubie Rolnika z młodzieżą. Tutaj były dyskoteki, były takie stoły do gry.
   
K.T.: Do bilarda?
K.J.: Do bilarda, to były małe. To nie te. To nie tak jak teraz są. Teraz są duże. Ping-pong był, ok. Stoły ping-pongowe były. Bilard to był taki mały. No, nie było nic więcej. Poza tym i książki, które można było poczytać, kupić. I kawa. No jak w takim klubie. No, i dyskoteki. Trzeba było mieć oczywiście pozwolenie od Urzędu, od Policji. Wtedy był Naczelnikiem - Naczelnik Środa. No, to musiałam mieć właśnie od Milicji, bo to przedtem była Milicja, nie Policja. Trzeba było mieć pozwolenie na każdą jedną dyskotekę. I tak to wszystko było...
   
K.T.: Czy w czasie piastowania tej funkcji były momenty sukcesu? A jeśli tak, to jakie?
K.J.: Momenty sukcesu? Co ja bym mogła tu uznać za sukces...
   
K.T.: Na pewno zakres tego oświetlenia.
K.J.: No, chyba tak! Ja nie byłam długo - w sumie niecałe 4 lata, prawda? Niewiele tam można było za 4 lata zdziałać. Ale to oświetlenie... Drogi powywożone i w Kółku Rolniczym żeśmy tam też cały plac wywieźli... No, na te czasy, co były, no to mnie się wydaje, że to wcale nie było mało.
   
K.T.: Czyli zostało zrobione to, co miało być zrobione?
K.J.: No, raczej tak.
   
K.T.: Dobrze. A co Pani najbardziej utkwiło w pamięci ze swojej pracy? Może jakaś ciekawa historia z życia Luszowic?
K.J.: Ha, ciekawa historia... No, było różnie. Było tak, że musiały być meldunki. Ktoś przychodził na teren Luszowic, przeprowadzał się, no to sołtys miał księgę meldunkową i meldował, prawda? Wiadomo było, że ktoś tam przyszedł.... Dziś tego się nie wie, bo tu jest nazwisko takie, tu takie. Przedtem można było iść do sołtysa i się dowiedzieć różnych rzeczy, no bo były te księgi meldunkowe, co się meldowało. Poza tym, jak na teren wchodził komornik, to miał prawo iść do sołtysa i musiał z sołtysem na egzekucję iść. I sołtys musiał iść na tę egzekucję. Było tak, że się wydawało paszporty dla zwierząt. Paszport musiał być. Jak przyszedł czwartek, ludzie chodzili - przyszła środa, to wieczorem zawsze ktoś przychodził i ten paszport musiał mieć. Tak się to nazywało: to było świadectwo do sprzedania, ale to się nazywało paszport - tak mówili. I ludzie oddawali i bydło, i...
     
K.T.: Zwierzęta nie wyjeżdżały za granicę wtedy na paszport? (śmiech)  
K.J.: Nie! Na paszporty, to były wtedy dostawy do GS-u. Do GS-u to wozili i w GS-ie był skup. Było tak, że i nawet było pozwolenie na ubój zwierząt w domu. Wtedy musiał przyjechać weterynarz, musiał to mięso zbadać. No, wszystko pamiętam... Był taki weterynarz z Trzebini - Łaskuda się nazywał. On tu przyjeżdżał bardzo często właśnie na te badanie tego mięsa, no to też trzeba było iść. A zabawną historię? Już powiem, co mi tak utkwiło w pamięci... Jak był ten cały komornik w Luszowicach... Przyszedł facet i miał parę takich ludzi, co trzeba było coś skonfiskować. A trafił się nam dom taki, że nie było co. To było najśmieszniejsze. Przyszedł komornik i ławka pod oknem (śmiech)... Niestety, tak było. Łóżko stare sprzed wojny... Jeszcze była pierzyna do łóżka przybita...  
     
K.T.: Gwoździami? (śmiech)  
K.J.: Gwoździami, żebyś wiedział, że pierzyna była gwoździami przybita do łóżka... I komornik mówi: no to, co ja mam tu wziąć? A co jeszcze: piec rozwalony na pół, no i mówi: No, co jam mam tu zrobić? Co ja mam tu wziąć? Ja mówię: no, chyba tego właściciela. No, bo cóż inaczej? Ale wziąć właściciela, to mu trzeba by było dać jeszcze jeść, nie?  
     
K.T.: W tamtych latach organizowano w Luszowicach dożynki. Wiemy, że była Pani i jest Pani nadal członkinią Koła Gospodyń Wiejskich. Proszę powiedzieć, jaki był udział w pracy organizacyjno-przygotowawczej jeśli chodzi o dożynki? Jaki udział miał sołtys? KOŁO GOSPODYŃ WIEJSKICH
K.J.: Jaki udział miał sołtys? Tak się to robiło, że dożynki były gminne, tak że duży udział był Gminy. Sołtys to tam tylko organizacyjnie na terenie, a reszta była w kwestii Gminy. W GS-ie, w Gminnej Spółdzielni, był taki dział, gdzie się zajmowali właśnie ludnością wiejską. Robili różne prelekcje, robili różne pokazy, i oni też na tych dożynkach jakieś tam robili soki. Przede wszystkim były wystawy rolnicze, było z czego. Ludzie pracowali...  
     
K.T.: Jakie to były wystawy?
K.J.: Wszystko to, co się urodziło w polu: buraki, marchew... Wszystko to, co się urodziło w polu, było wystawiane - na takich podestach. I snopki zboża. I zdarzyło się nawet tak, że byłam "Starościną" na takich dożynkach. Tylko wtedy, to było troszeczkę inaczej, bo to był I Sekretarz i I Sekretarz był Gospodarzem Dożynek. Pamiętam, że wtedy w Luszowicach, to był Pan Gancarz I Sekretarzem, i myśmy mu ten chleb właśnie wręczali: ja i Pan Kurek Bronek. I to było coś takiego, że trzeba było szarfę temu Gospodarzowi przełożyć. I pamiętam, że ta szarfa mi się po prostu poplątała, a jeszcze trzeba było obtańcować Gospodarza. Przypięła mi się do mojej, bo to taką spinką było spinane, i my tańcowali obydwaj, bo trzeba było obtańcować tego Gospodarza na dożynkach. Ogólnie było wesoło. Właśnie: przyśpiewki... Koło Gospodyń Wiejskich tam zawsze jakieś przyśpiewki robiło...
   
K.T.: Koło Gospodyń Wiejskich robiło też wieńce...
K.J.: Oj, tak! Wieńce to nawet były wręczane. Nie tak wystawiane jak wręczane. Nie było gościa jednego, żeby wieńca nie dostał, bo byli zaproszeni - pamiętam: Pani Prezes z GS-u, z Kółek Rolniczych byli zaproszeni. No, pozapraszani byli goście i nikt nie mógł iść bez wieńca, bez jakiegokolwiek upominku. A były to przeważnie właśnie wieńce. Pani Emilia Gębka robiła, myśmy jej pomagali.
   
K.T.: A jak długo trwało, żeby taki wieniec wykonać?
K.J.: Jeden wieniec? Wtedy się nie robiło jednego wieńca, bo to się robiło kopki tak zwane, no i wieńce takie okrągłe, i różne jak kto miał pomysł. Robiło się to tak jak się w polu stawiało mondle - to się mondle robiło i takie układane w rogi. Tak, że jak mówię: każdy gość, który był zaproszony, to nie odszedł nigdy bez jakiegoś upominku. Sołtys, to przeważnie wieniec. Z owsa się pletło dla sołtysów, dla rolników takich, bo byli zaproszeni Gospodarze. No, to takim Gospodarzom się wręczało właśnie wieńce dożynkowe.  
   
K.T.: Fajnie było!
K.J.: No, fajnie było, bo było wesoło przynajmniej.
   
K.T.: A kiedy Pani obejmowała urząd sołtysa, jak wyglądało wówczas życie społeczne na terenie Luszowic? Było wesoło, było smutno?
K.J.: Ha, to były lata 70-te.Tak jak mówię: młodzież miała ten klub ja w tym klubie pracowałam. Młodzież ten klub miała, tam się zbierała. Były bardzo często organizowane zabawy.
   
K.T.: Festyny?
K.J.: Festyny... Tak, oczywiście. Były niekiedy przy strażnicy festyny, bo wcześniej były przy szkole. Ale to są naprawdę lata, lata bardzo wcześniej: lata 50-te i 60-te to były koło szkoły, później koło strażnicy były te festyny organizowane. Tak jak mówię: festyny, dyskoteki i tak jakoś...
   
K.T.: Czyli życie wiejskie wrzało?
K.J.: Moim zdaniem, tak. No, bo w klubie, na przykład, robiliśmy takie konkursy różne. Przyszło lato... Tak jak ostatki, to sama pamiętam, że byłam przebrana, zarówno z młodzieżą - za szeryfa.
   
K.T.: No, bo sołtys to szeryf...
K.J.: No, sołtys to szeryf. A starsi panowie byli tacy, którzy "wójcino" do mnie mówili. No, bo przedtem jeszcze był wójt. "Dzień dobry, pani wójcino"... (śmiech).
   
K.T.: A być sołtysem, to satysfakcja czy obowiązek? Czy to i to?  
K.J.: Ja bym powiedziała, że to i to. Uznanie społeczne - na pewno, bo ktoś musiał człowiekowi zaufać; jakiś ten mandat społeczny człowiek dostał. Poza tym obowiązek też. Trzeba było, niestety, poświęcić czas, bo się i podatki zbierało, i tam jakieś spory. Komisje były, spory się też jakieś też łagodziło, no i trzeba było jednak mimo wszystko, do tego Urzędu pojechać. Ja jeszcze w międzyczasie tam w Radach Narodowych byłam. Była to funkcja czysto społeczna, nie tak jak dzisiaj. Dostawaliśmy tylko delegację za przejazd autobusem. Nie pamiętam, 3 złote chyba ten autobus kosztował. To była cała nasza delegacja.
   
K.T.: Czyli bycie sołtysem dawniej, to było trochę łatwiej czy trudniej?
K.J.: Nie wiem jak jest teraz, naprawdę. No, bo nie interesuję się tym. Nie na tyle, żebym wiedziała jak to jest teraz. Przede wszystkim były inne czasy. Ja bym powiedziała, że może dzisiaj jest łatwiej. Może ciężko jest o pieniądze, ale z tym to był zawsze problem.
   
K.T.: Nie miała pani wówczas samochodu, nie miała Pani do dyspozycji telefonu...
K.J.: Nie, w sołtysówce był telefon - razem z barem, żeśmy mieli na spółkę. No, bo najpierw był w sołtysówce, ale później jak bar tu utworzyli, no to nam to na przełącznik tak dawali, żeśmy mieli razem z barem ten telefon. Tak, że jak w barze kończyli pracę, to przełączali na sołtysówkę - i odwrotnie, no bo tak to szło... Inaczej to nie mogło być. Wydaje mi się, że łatwiej nie było, na pewno. Ale były też inne czasy, były też inne czasy...
   
K.T.: No, to już minęło ponad 30 lat.
K.J.: Ponad 30...
   
K.T.: A chętnie Pani wraca pamięcią do tamtych czasów, będąc sołtysem?
K.J.: Czy chętnie wracam? Bardzo chętnie, bo nieraz coś się tam opowiada, mówi. Spotyka się człowiek tam z kimś, nie? Tam jakieś zdarzenie jakieś takie różne rzeczy były, które miały miejsce. No, to wraca się do tego i się opowiada.
   
K.T.: Gdyby wygrała Pani dzisiaj wybory na sołtysa, to podjęłaby Pani tę funkcję z radością?
K.J.: Chciałabym powiedzieć tak: ze względu na wiek jeszcze bym dała rady. Tak powiedzmy prawdę, nie? Mogłabym być sołtysem, ale niestety zdrowie i warunki domowe nie pozwalają mi na to. Ale gdyby mi to pozwalało, dlaczego nie? Lubiłam się zawsze udzielać, tak jak mówiłam: w przeróżnych konkursach - i tu, i tam - i startowałam. I muszę powiedzieć, że jako członkini Koła Gospodyń Wiejskich nawet byłam w Bukowinie Tatrzańskiej na "Sabałowych Bajaniach". I w tym roku też byłam, ale w 1997 chyba dostałam wyróżnienie na "Sabałowych Bajaniach" w Bukowinie Tatrzańskiej.
   
K.T.: Jakiś dyplom?
K.J.: Tak, wisi na ścianie dyplom z "Sabałowych Bajań". No, i jako członkini KGW startowałam w różnych... Są organizowane w Domu Kultury różne konkursy bajarzy, na tam jakieś scenki humorystyczne, na skecze. I też startowałam, i muszę powiedzieć, że też z bardzo dobrym skutkiem.
   
K.T.: Ale mamy książkę kucharską, która jest nagrodą.
K.J.: To jest za I miejsce, ale mam niejedną książkę, bo parę razy startowałam i parę razy wygrywałam te nagrody książkowe - i to w Domu Kultury w Chrzanowie.
   
K.T.: To jest bardzo miła pamiątka...
K.J.: Miła pamiątka. Co jeszcze: przez 5 albo przez 6 lat w Domu Kultury w Chrzanowie odbywa się co roku przegląd kolędniczy i poproszono mnie, żebym go prowadziła. I prowadziłam przez 5 albo przez 6 lat z Antonim Dobrowolskim właśnie ten przegląd kolędniczy. Pewnie bym go dzisiaj prowadziła. Tak jak mówiłam: lubię te rzeczy robić - tylko stan zdrowia mi nie pozwala na to, żeby iść i robić te rzeczy. Dożynki prowadziłam w Luszowicach - dwa razy chyba. No właśnie, różne takie rzeczy, które - jak to mówił Pan Burmistrz, że tu, gdzie trzeba gadać, to najlepsza Pani Krystyna.
   
K.T.: Też się z tym zgadzam. Czyli ogólnie możemy powiedziecie ma Pani taką wewnętrzną satysfakcję z tego, co Pani robiła. Bo to jednak pozostaje nie tylko dla obecnego społeczeństwa Luszowic, ale również dla przyszłych pokoleń.
K.J.: Mam taką satysfakcję. Bardzo lubiłam to robić, tak jak mówiłam. Dzisiaj się pytają: za ile? Człowiek się nigdy nie pytał: za ile?
   
K.T.: Tylko z taką ochotą wewnętrzną...
K.J.: Tak, bardzo to lubiłam robić - można w ten sposób to powiedzieć. Bardzo chętnie przebierałam się na scenę. Bardzo chętnie żeśmy jak były jakieś Mikołajki czy w ogóle jeśli organizowali, bo Koło Gospodyń należy pod Stowarzyszenie. W tej chwili w Chrzanowie jest Stowarzyszenie, nie? No, to żeśmy robili, tak jak na ostatki czy na Andrzejki. A na ostatki przez parę lat, to żeśmy się przebierały. Dwa lata temu albo trzy - już nie pamiętam - na ostatki, to żeśmy zrobiły..., bo kiedyś to po Luszowicach chodziła taka szopka lalkowa, i lalki były, śpiewali tam... Taka szopka lalkowa tu chodziła. I myśmy to wzięli, bo tam jest właśnie taka część herodowa, i część regionalna. I myśmy tę część regionalną zrobili. No, bo tu było górnictwo u nas, prawda? Czyli tam był taki "Górnik" i były "Młocki" dwa. "Młocki" dwa, "Górnik" był, "Kominiarz" był...
   
K.T.: A kolędnicy?
K.J.: A, kolędnicy to już późniejsza sprawa. Kolędują u nas to nawet moje wnuki. Więc chodzili i kolędowali.
   
K.T.: Więc ta tradycja się zachowała?
K.J.: Ta tradycja się zachowuje. Ja chciałam tu powiedzieć, bo to bardzo ciekawe było... Mieliśmy iść na te ostatki, i żeśmy na taki pomysł wpadli, że - a cóż nam zależy się przebrać? I już tu powiem jak: był oczywiście "dziad", bo to była taka część regionalna. I wyglądała w ten sposób, żeby szedł "Myśliweczek" i śpiewał sobie:
   
 

"Szedł myśliweczek w pole na zające,
zobaczył dziewczynę, dziewczę na łące leżące"

   
  I to była Kazia Głowacz, a Maciejewska była "Dziewczyną". Od tego się to zaczynało. Był "Kominiarczyk", później "Górnik", bo tu był region górniczy. To była Pani Syda, tym "Górnikiem". Super była "Górnikiem". No, to żeśmy znowu śpiewały:
   
 

"Idzie górnik miedzą, wszy mu gacie jedzą.
Urwał chłabinki, ogarnio gacinki"

   
  Później była "Górniczyna":
   
 

"Idzie górniczyno z kwaterką kawy,
nie widzieliście tu mojego niemrawy?
Widzieli, widzieli jak jechoł na szeli
koledzy i bracia ręku mu podali"

   
  Były też "Młocki". I to śpiewali - już powiem jak:
   
 

"Tyś parobek i jom parobek
Weźmy łoba, choćmy łoba na zorobek,
Choćmy loba, choćy łoba - na zorobek.
Ty weź cepy, a jo grabie,
Wytukymy, wymłócymy żyto babie"

   
  Był "dziad", no to też pieniądze musiał zebrać, nie? Ja mówię, że to jest część szopki regionalnej, bo to poza częścią herodową jest. I była też "baba" - kleciła masło. I myśmy to przedstawiały - jak mówię - w Domu Kultury na ostatkach:
   
 

"Słońce świeci, dyscyk pado,
carownica masło klyci.
Uklycila, ubyrdziła;
Przyszła Świnia — wywaliła.
Przyszedł dziod — wszystko zjod"

   
  To się wszystko śpiewało, a ja byłam oczywiście tym "dziadem". To nawet mamy gdzieś nagrane, bo to nagrywał ktoś amatorsko. Gdzieś powinno to być. Myślę, że się to utrzymało. No, w sumie fajne to było. I wiele takich różnych rzeczy, bośmy przedstawiały z Kołem Gospodyń. I kapustę, żeśmy kisiły w Wygiełzowie - to parę lat temu. Jest przegląd w Wygiełzowie na "Potrawy chłopskie". Bierzemy udział co roku w tym przeglądzie. No, i zawsze z jakąś nagrodą. Nie ma tak, żeby Luszowice nie dostały nagrody, żebyśmy wróciły z pustymi rękami: dyplomy, nagrody... Zawsze prezentujemy jakieś tam gotowanie i takie zwyczaje. Dawniej się gotowało. Trzeba podać przepis, trzeba powiedzieć o tym przepisie i - gotować.
   
K.T.: Dobrze. Czyli cały czas mówiliśmy najpierw o funkcji sołtysa i później o Kole Gospodyń Wiejskich.
K.J.: No, bo tak to akurat się powiązało i weszło w temat. Ja tym żyłam cały czas.
   
K.T.: Czyli można powiedziecie jest Pani bardzo operatywną osobą.
K.J.: No już teraz nie. Już teraz mi nie pozwala zdrowie. Ale jak tylko mogłam... Tak, jak mówię: w Domu Kultury i gdzie tylko mogłam — do Wygiełzowa i to na "Sabałowe Bajania" - brałam udział. Mam dyplomów i właśnie takich nagród książkowych. Jeśli chodzi o monologi, o skecze, to nagradzane było, bo występowałam osobiście i nagradzane to było właśnie takimi rzeczami.
   
K.T.: Pięknie! Dziękuję zatem za rozmowę. Z Panią Krystyną Jachymczyk, byłym sołtysem Luszowic i obecną członkinią Koła Gospodyń Wiejskich, wywiad prowadził Krzysztof Tomala.