Moja szkoła
z Heleną Krupą
rozmawiał Krzysztof Tomala (K.T.)

autorzyspis treściindeks

 




Helena Krupa (H.K.)
- Nazywam się Helena Krupa.
Urodziłam się w 1925 roku i całe moje życie spędziłam w Luszowicach.
Tutaj chodziłam do szkoły podstawowej, przeżyłam II Wojnę Światową
i założyłam rodzinę. Wychowałam troje dzieci, doczekałam sześciorga wnucząt i dziesięciorga prawnucząt. Obecnie zajmuję się
drobnymi pracami wokół domu oraz pomagam w opiece
nad prawnukiem Stasiem. W wolnych chwilach czytam.
 

 
 
K.T.: Pani urodziła się na terenie Luszowic, tak? Proszę coś opowiedzieć na temat Pani dzieciństwa. Jak Pani widziała tutaj życie na wsi?  
H.K.: No jak dzieciństwo... To jakie było... Od młodości, malutki człowiek był - 5 lat - to tu, gdzie strażnica, to takie było pastwisko. A tam dalej, to już były spółki. No, to gęsi się chowało. Przyszło się ze szkoły już gęsi wypuszczali z podwórka, i trzeba było te gęsi pilnować - od małości. A starszy brat, to zaś krowy musiał paść - pędzić na Kępie. DZIECIŃSTWO
     
K.T.: A dzieci miały wtedy czas na naukę, skoro się zajmowały wypasem?  
H.K.: No, nie była chyba taka nauka jak teraz. Zadanie takie jakieś było, napisało się. I było wolne. A jak nie, to trzeba było pisać Jak się musiało w szkole dłużej być, to wieczór pisać - przy lampie.  
     
K.T.: A jak wyglądało życie szkolne? Pamięta Pani dobrze te czasy jak Pani chodziła tutaj do szkoły?  
H.K.: Do szkoły... Dobrze się uczyłam. Nie dostałam od Drzymały, bo on nie bił tak trzcinką, tylko pasek miał w rolkę zwinięty. I jak na kogo, to tylko wyjął pasek i paskiem bił po rękach. No, ale to przeważnie chłopaków, bo broiło to wszystko. KARY
     
K.T.: A za co stosowano te kary? Jakie one były?  
H.K.: No, i broili... A jak uciekł z religii, nie chciał na religię chodzić jak zadania nie napisał... No, to kara - o bądź co było.  
     
K.T.: Ile u Pani było w klasie wtedy osób? SZKOŁA
H.K.: Ale tego, to już nie pamiętam. Ale było ponad dwadzieścia jak się zaczęło... Później, to już po dwie klasy się uczyły.  
     
K.T.: I Pani chodziła do szkoły tutaj...  
H.K.: W Gminnym.
   
K.T.: A czym Pani się zajmowała po szkole?
H.K.: W polu, z mamą! Mieliśmy pola więcej jak 2 hektary. To ja już dwanaście lat miałam i na cały dzień szłam do pola, i robiłam. Jak przyszło w jesieni kopać, to sąsiedzi szli do nas, a my do nich. I już chodziłam na cały dzień do pola.
   
K.T.: A pomagała Pani w gospodarstwie? A jeżeli tak, to w czym?
H.K.: No, okopywało się, ziemniaki wiosną się sadziło; ziemniaki potem się plewiło, okopywało. Żniwa: pomagało się odbierać - przy maszynie młócić... No, wszystko się robiło.
   
K.T.: A może coś na temat szkoły by Pani opowiedziała. Jak Pani widziała wtedy szkołę? Jaka ona była? Ciekawa, nudna?
H.K.: E, no nie. Ja się nie nudziłam. To jest tak: kto się dobrze uczył, lubił szkołę - to się nie nudził. A tak jak mój brat - nie lubił szkoły. A religii... A jak do kościoła chodzić... To jak do kościoła trzeba było się zbierać, to on dopadł krowę i... krowę pasł (śmiech). No, to potem przyszedł do szkoły ksiądz - kara. "W kościele żeś nie był!".
   
K.T.: To znaczy, że ksiądz zapisywał, kto był w kościele?
H.K.: Pytał się! Zawsze! Jak przyszła religia: "kto nie był w kościele?" A jak była msza, to Bańdur (wiem, że miał taki but fes wysoki, zawsze pod lagą), przyszło rano, wpół do ósmej, zbiórka koło szkoły i Bańdur zawsze z nami do kościoła szedł.
     
K.T.: Bańdur był wtedy dyrektorem szkoły?
H.K.: Tak.
   
K.T.: A jak się nazywała wtedy ta szkoła? Bo to nie była szkoła podstawowa. To były szkoły ludowe. Tak?
H.K.: Nie wiem jak się nazywała. Chyba podstawowa...
   
K.T.: A pamięta Pani swój ulubiony przedmiot?
H.K.: Rachunki.
   
K.T.: Lubiła Pani rachunki, tak?
H.K.: Dzielenie, mnożenie, liczenie - tak! Tylko historii - to nie lubiłam.
   
K.T.: A język polski?
H.K.: Czytanie, to też nie bardzo. Później, później... Ale z początku, to jakoś tak... No, nie było książek, nie było bajek, żeby w domu człowiek sobie coś poczytał. I tak to było.
   
K.T.: A co Pani musiała zabrać ze sobą do takiej szkoły?
H.K.: W piórniku była gumka, ołówek... No, i rączka, książki, zeszyty. Książki były.
   
K.T.: A były wtedy długopisy, czy pisało się atramentem?
H.K.: Z początku rysikami się pisało. Mieliśmy tabliczki. Nie było zeszytów w pierwszej klasie, tylko były tabliczki - takie oprawiane, co się to zmazało, co się pisało. To były takie rysiki; to się tymi rysikami pisało. A do szkoły, to zwykłe rączki... na oprawkach. Pióro i atrament...
   
K.T.: I każdy miał swój atrament, czy on był już w ławkach?
H.K.: Tak, każdy miał swój atrament. Tylko stale się to komuś wylało - na ławkę. A potem, to tak już było, że zostawialiśmy w kałamarze.
   
K.T.: Na terytorium Luszowic mieszkały rodziny żydowskie. Pani znała takie rodziny? Znała Pani dobrze tych łudzi?
H.K.: No, znałam, bo tu mieszkali.
   
K.T.: Niech Pani opowie coś na temat tych łudzi.
H.K.: Mówię, że spokojni ludzie. No, i biednie żyli spokojnie. A ilu ich było, to nie wiem.  
   
K.T.: Ale Pani chodziła z nimi do szkoły - z tymi dziećmi żydowskimi?
H.K.: Chodziłam z jednym - Zejlik mu było.
   
K.T.: A pamięta Pani nazwisko?
H.K.: Tego Żyda? Oj, nie pamiętam. Ale był fajny chłopak. Jak pacierz my mówili, spokojnie sobie stanął, tak na baczność, bo go pamiętam, i spokojnie stał.
   
K.T.: W szkołę, tak?
H.K.: Tak.
   
K.T.: A jak się rozumieli Polacy... No, bo w zasadzie ci Żydzi też byli Polakami, tyko że pochodzenia żydowskiego. A jak się układały te relacje w szkole? Dobrze się rozumieliście z tymi Żydami w szkole, czy robili im na złość?
H.K.: Ja z tym jednym chodziłam: był bardzo spokojny chłopak.
   
K.T.: A później, co się działo po wojnie? Szkoła tutaj istniała, ale była potrzeba budowy nowej szkoły. Pamięta Pani budowę tej nowej szkoły w Luszowicach? Sześćdziesiąty pierwszy rok...
H.K.: Przecież moje chłopaki ją chodzili witać na kopalnię — tych górników. No, to wytyczali ich. I zanim górnicy przyjechali do pracy, to oni jechali autobusem, co jechał z robotnikami, gdzieś przy szybie, i śpiewali im, witali ich - przez długi czas. Dziękowali za to, że szkołę wystawili.  
   
K.T.: Niech Pani coś opowie na temat budowy tej szkoły. Jak stawiali te szkołę?
H.K.: No, nie byłam, nie robiłam.
   
K.T.: Ale mieszkańcy Luszowic tutaj pracowali w czynie społecznym - wtedy. CZYN SPOŁECZNY
H.K.: No, może.
   
K.T.: I to był rok sześćdziesiąty pierwszy...
H.K.: Sześćdziesiąty pierwszy?
     
K.T.: Tak?
K.T.: A światło w Luszowicach, kiedy było?
H.K.: W czterdziestym siódmym - pamiętam - zakładali światło.
     
K.T.: A wcześniej, jeszcze przed wojną albo w czasie wojny, bo nie było prądu, to jak ludzie funkcjonowali w tych domach?
H.K.: Normalnie. Naftówki były wiszące, duże.
   
K.T.: A zadanie jak Pani rozwiązywała ze szkoły jak nie było tego prądu w Luszowicach?
H.K.: No, przy lampie naftowej się pisało.
   
K.T.: Lubiła Pani się uczyć?
H.K.: Lubiłam.
   
K.T.: Chciałaby Pani jeszcze coś dodać? Coś się Pani przypomniało ciekawego z życia Luszowic? Jakaś historia ciekawa?
H.K.: Powiem coś o Bańdurze.
   
K.T.: To był dyrektor szkoły.
H.K.: To był dyrektor szkoły. To, miał krowę - chował taką fes krowę. No, i tam miał ogród. A w tym ogrodzie było pełno drzew: jabłek - wszystkiego. Owoców — śliw, to przy samym płocie. Tylko ogród od szkoły był odgrodzony żerdziami. A ten zawsze całą przerwę, to na ganku siedział i patrzył, czy mu ktoś coś nie robił. I tam nikt nie śmiał jabłko, choćby leżało, wziąć. Ta krowa w tym ogrodzie się pasła. Miał owoców, ile chciał, ale każdy był pragnący, bo gdzie dawniej było jabłko w Luszowicach? No, i siedzi ten Bańdur na tym ganku, a chłopak tam niedaleko tej szkoły mieszkał... No, i wziął, i rzucił kamieniem, bo tam miał ogród, co zaś warzywa były - i w tę jabłoń. Coś tych jabłek spadło. Bańdur ujrzał i zawołał go; kazał chłopakom przyprowadzić - przyprowadzili go. To go tak tą lagą zeprał... A chłopak miał akurat jakiegoś wrzoda na tyłku: ten chłopak tak wrzeszczał... Matka przyszła... No, miała rację i wzięła tego chłopaka... No, a co tam było, to nie wiem. Ale pamiętam, bo ja w piątej klasie się uczyłam na "górce"...
OWOCE
   
K.T.: I to była taka kara za jabłko?
H.K.: Za jabłko, co ani go nie wziął.
   
K.T.: To była jakaś forma dyscypliny? Jak Pani to widziała?
H.K.: Taki był, że nikt nie śmiał przekroczyć za tę żerdź - nikt tam nie śmiał przekroczyć na trawę. A teraz ogrodu nie ma, płoty połamane, żerdzie połamane... I nie ma nic. Nie ma widoku, gdzie był ogród, gdzie było co. Bańdur w polu robił; tam, gdzie boisko, tam miał zboże. Ani boiska przedtem nie było - pola. A jeszcze miał pole gdzieś koło stacji. To pamiętam, taki kawał Jak tam miał owies czy zboże, to ze szkoły dzieci brał - z tych większych klas - i wybierali my oset, trawę - tam z tego owsa. Zabierał szkolne dzieci.
   
K.T.: Zapytam na koniec: dobre Pani ma wspomnienia a czasów dzieciństwa - swojej młodości?
H.K.: Ano, dobre mam. Bo powiedzieć: biedy tam nie było, czy za Niemca... No, chleb... Chleba nam nie brakowało...
   
K.T.: Dziękuję bardzo za rozmowę.